![]() |
|
|||||||||||||
Wygląd torrentów:
Kategoria:
Muzyka
Gatunek:
Progressive Rock
Ilość torrentów:
72
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Pisaliśmy i konstruowaliśmy ten materiał mając za sobą kilka płyt, spektakli teatralnych i wiele koncertów formacji Bończyk/Krzywański, która kiedyś samoczynnie przeobraziła się w zespół Depresjoniści. Po naszym największym występie podczas Przystanku Woodstock w 2011 roku - gdzie zagraliśmy dla 700 tysięcy widzów - postanowiliśmy pomyśleć o nowej formule. Rozwiązaliśmy zespół, ale w składzie Bończyk/Krzywański/Nowak pracowaliśmy nieśpiesznie nad nowym materiałem, w którym chcieliśmy poczuć się na nowo jako muzycy, odchodząc od tekstów i brzmień naznaczonych depresją. Uznaliśmy, że już wystarczy. W ciągu kilku lat powstało kilkanaście nowych utworów, które w założeniu miały być felietonami dotyczącymi otaczającego nas świata oraz kilka osobistych rockowych ballad - wszystko w estetyce progresywnego rocka. ..::TRACK-LIST::.. 1. NIEWINNY (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 2. MIJA CZAS (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 3. KRÓL SŁOŃCE (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak - sł. Jacek Bończyk) 4. FALA (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak - sł. Jacek Bończyk) 5. GDYBYŚ MNIE WIDZIAŁA (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 6. CZEKAM (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 7. MACHINA (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 8. LAJK LUB HEJT (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak - sł. Jacek Bończyk) 9. W MOICH SNACH (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak. Grzegorz Bauer, Michał Dybowski – sł. Jacek Bończyk) ..::OBSADA::.. Grzegorz Bauer - perkusja, djembe (1) Jacek Bończyk - śpiew, chórki Michał Dybowski - organy Viscount, Rhodes piano, fortepian, chórki Zbigniew Krzywański - gitary, syntezator, programowanie, Rebirth, chórki Jakub Nowak - Warr guitar, Warr guitar lead (3) https://www.youtube.com/watch?v=dAfsVCwRE4E Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... Przekaz POLSKI, nie lewacki... ***** *** i konfederacje!!! W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-09-09 19:13:09
Rozmiar: 108.76 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Pisaliśmy i konstruowaliśmy ten materiał mając za sobą kilka płyt, spektakli teatralnych i wiele koncertów formacji Bończyk/Krzywański, która kiedyś samoczynnie przeobraziła się w zespół Depresjoniści. Po naszym największym występie podczas Przystanku Woodstock w 2011 roku - gdzie zagraliśmy dla 700 tysięcy widzów - postanowiliśmy pomyśleć o nowej formule. Rozwiązaliśmy zespół, ale w składzie Bończyk/Krzywański/Nowak pracowaliśmy nieśpiesznie nad nowym materiałem, w którym chcieliśmy poczuć się na nowo jako muzycy, odchodząc od tekstów i brzmień naznaczonych depresją. Uznaliśmy, że już wystarczy. W ciągu kilku lat powstało kilkanaście nowych utworów, które w założeniu miały być felietonami dotyczącymi otaczającego nas świata oraz kilka osobistych rockowych ballad - wszystko w estetyce progresywnego rocka. ..::TRACK-LIST::.. 1. NIEWINNY (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 2. MIJA CZAS (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 3. KRÓL SŁOŃCE (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak - sł. Jacek Bończyk) 4. FALA (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak - sł. Jacek Bończyk) 5. GDYBYŚ MNIE WIDZIAŁA (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 6. CZEKAM (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 7. MACHINA (muz. Zbigniew Krzywański - sł. Jacek Bończyk) 8. LAJK LUB HEJT (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak - sł. Jacek Bończyk) 9. W MOICH SNACH (muz. Zbigniew Krzywański, Jakub Nowak. Grzegorz Bauer, Michał Dybowski – sł. Jacek Bończyk) ..::OBSADA::.. Grzegorz Bauer - perkusja, djembe (1) Jacek Bończyk - śpiew, chórki Michał Dybowski - organy Viscount, Rhodes piano, fortepian, chórki Zbigniew Krzywański - gitary, syntezator, programowanie, Rebirth, chórki Jakub Nowak - Warr guitar, Warr guitar lead (3) https://www.youtube.com/watch?v=dAfsVCwRE4E Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... Przekaz POLSKI, nie lewacki... ***** *** i konfederacje!!! W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-09-09 19:07:51
Rozmiar: 318.51 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Pierwszy raz na CD! Jedyny, bardzo dobry album brytyjskiej, jazz-progresywnej grupy czerpiącej również ze stylistyki soulu, nawiązującej do płyty Gass, Swegas, Demon Fuzz, Chicago i Lighthouse. Rozkołysane, wyrafinowane i bogato zaaranżowane granie z wokalem przypominającym Mike'a Patto. Gościnnie na pianinie pojawił się Don Shinn - znany nielicznym z fantastycznego, progresywnego LP 'Takes a Trip'! The mysterious British band Iguana was formed in Southampton in early 70's and released one excellent album originally in 1972 on label Polydor Records. and then disappear without a trace. The core of the band was guitarist/vocalist Bruce Roberts, bass-player John Cartwright and drummer Pete Hunt, The trio was augmented by strong dual brass-section - Ron Taylor on alto sax and tambourine and Chris Gower on trombone also piano played here by Don Shinn. Despite the album being released on the well-known Polydor label, it quickly became one of its most obscure items, since for some strange reason nobody was interested in the great blend of loud jazz-rock and energetic heavy rock stuffed with progressive elemenets. The sound of Iguana is rich and colorful, based on permanent juxtapositions of heavy, some what funky guitar sound and jazzy saxophone riffs – most of the songs are catchy and easy-to-get-into, in spit'e of their complex structures, alluding stylistics soul unique, sophisticated and richly orchestrated with vocals reminiscent of Mike Patto. Though most of the tracks are vocal-driven, there are enough space for adventurous instrumental excursions, the band achieves a perfect balance between song-oriented as is the longest piece on the LP, almost 9-minute 'Price Of Love' reminding Colosseum, Mogul Thrash and other brass rockers of the 1970s. Actually Brainchild's 'Healing Of The Lunatic Owl' would be the closest comparison to Iguana’s. debut, only if Brainchild work was closer to progressive realms, Iguana veers more towards pure rocking sound, making the accent on sheer intensity of the early British rock music. Adamus67 ..::TRACK-LIST::.. 1. Iguana 3:33 2. Southampton Blues 1:48 3. Price Of Love 8:47 4. Power Of Love 3:44 5. I Don't Need No Buddy 3:15 6. Ron's Tune 4:23 7. Prostitute 3:31 8. Grey Day Lady 3:19 9. Celluloid Samba 3:24 ..::OBSADA::.. Alto Saxophone, Tambourine - Ron Taylor Bass Guitar, Drums [Finger] - John Cartwright Drums, Congas - Pete Hunt Guitar, Vocals - Bruce Roberts Trombone, Tambourine - Chris Gower + Piano - Don Shinn https://www.youtube.com/watch?v=hV1DekwLbkQ Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... Przekaz POLSKI, nie lewacki... ***** *** i konfederacje!!! W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-09-07 14:16:43
Rozmiar: 83.94 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Pierwszy raz na CD! Jedyny, bardzo dobry album brytyjskiej, jazz-progresywnej grupy czerpiącej również ze stylistyki soulu, nawiązującej do płyty Gass, Swegas, Demon Fuzz, Chicago i Lighthouse. Rozkołysane, wyrafinowane i bogato zaaranżowane granie z wokalem przypominającym Mike'a Patto. Gościnnie na pianinie pojawił się Don Shinn - znany nielicznym z fantastycznego, progresywnego LP 'Takes a Trip'! The mysterious British band Iguana was formed in Southampton in early 70's and released one excellent album originally in 1972 on label Polydor Records. and then disappear without a trace. The core of the band was guitarist/vocalist Bruce Roberts, bass-player John Cartwright and drummer Pete Hunt, The trio was augmented by strong dual brass-section - Ron Taylor on alto sax and tambourine and Chris Gower on trombone also piano played here by Don Shinn. Despite the album being released on the well-known Polydor label, it quickly became one of its most obscure items, since for some strange reason nobody was interested in the great blend of loud jazz-rock and energetic heavy rock stuffed with progressive elemenets. The sound of Iguana is rich and colorful, based on permanent juxtapositions of heavy, some what funky guitar sound and jazzy saxophone riffs – most of the songs are catchy and easy-to-get-into, in spit'e of their complex structures, alluding stylistics soul unique, sophisticated and richly orchestrated with vocals reminiscent of Mike Patto. Though most of the tracks are vocal-driven, there are enough space for adventurous instrumental excursions, the band achieves a perfect balance between song-oriented as is the longest piece on the LP, almost 9-minute 'Price Of Love' reminding Colosseum, Mogul Thrash and other brass rockers of the 1970s. Actually Brainchild's 'Healing Of The Lunatic Owl' would be the closest comparison to Iguana’s. debut, only if Brainchild work was closer to progressive realms, Iguana veers more towards pure rocking sound, making the accent on sheer intensity of the early British rock music. Adamus67 ..::TRACK-LIST::.. 1. Iguana 3:33 2. Southampton Blues 1:48 3. Price Of Love 8:47 4. Power Of Love 3:44 5. I Don't Need No Buddy 3:15 6. Ron's Tune 4:23 7. Prostitute 3:31 8. Grey Day Lady 3:19 9. Celluloid Samba 3:24 ..::OBSADA::.. Alto Saxophone, Tambourine - Ron Taylor Bass Guitar, Drums [Finger] - John Cartwright Drums, Congas - Pete Hunt Guitar, Vocals - Bruce Roberts Trombone, Tambourine - Chris Gower + Piano - Don Shinn https://www.youtube.com/watch?v=hV1DekwLbkQ Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... Przekaz POLSKI, nie lewacki... ***** *** i konfederacje!!! W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-09-07 14:12:11
Rozmiar: 219.11 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Wydany w niewielkim, limitowanym nakładzie koncertowy, perfekcyjnie brzmiący (pochodzący ze stołu mikserskiego zespołu) materiał zarejestrowany w niemieckim Offenbach w maju 1979 roku, na trasie promującej LP 'Hemispheres'. Podobnie jak na koncercie z Tucson, AR (wydanym przez Top Gear jako 'Hemispheres In Concert, November 1978'), jest to Rush z najwyższej półki! W środku trasy po Europie zespół przestał wykonywać 'Something For Nothing' oraz 'Cygnus X-1', ale oba te nagrania (zarejestrowane w londyńskim Hammersmith kilka dni wcześniej) zostały wklejone do środka setlisty! Dodatkowo skromny, ale gustowny booklet z pięknymi koncertowymi zdjęciami z trasy. JL RECORDED LIVE DURING 'TOUR OF THE HEMISPHERES AT STADTHALLE, OFFENBACH, GERMANY ΟΝ 28ΤΗ ΜΑΥ 1979. 'SOMETHING FOR NOTHING' AND 'CYGNUS X-1' (NOT PERFORMED IN OFFENBACH) WERE RECORDED AT HAMMERSMITH ODEON, LONDON, UK ON 6TH MAY 1979. EXCELLENT QUALITY SOUNDBOARD RECORDINGS. ..::TRACK-LIST::.. CD 1: 1. Anthem 2. A Passage To Bangkok 3. By-Tor And The Snow Dog 4. Xanadu 5. Something For Nothing 6. The Trees 7. Cygnus X-1 8. Hemispheres CD 2: 1. Closer To The Heart 2. A Farewell To Kings 3. La Villa Strangiato 4. 2112 5. Working Man/Bastille Day/In The Mood/ Drum Solo ..::OBSADA::.. Drums - Neil Peart Guitar - Alex Lifeson Percussion - Neil Peart Vocals, Bass - Geddy Lee https://www.youtube.com/watch?v=UJgmabn-cv4 Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... Przekaz POLSKI, nie lewacki... ***** *** i konfederacje!!! W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-09-07 13:39:20
Rozmiar: 276.05 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Wydany w niewielkim, limitowanym nakładzie koncertowy, perfekcyjnie brzmiący (pochodzący ze stołu mikserskiego zespołu) materiał zarejestrowany w niemieckim Offenbach w maju 1979 roku, na trasie promującej LP 'Hemispheres'. Podobnie jak na koncercie z Tucson, AR (wydanym przez Top Gear jako 'Hemispheres In Concert, November 1978'), jest to Rush z najwyższej półki! W środku trasy po Europie zespół przestał wykonywać 'Something For Nothing' oraz 'Cygnus X-1', ale oba te nagrania (zarejestrowane w londyńskim Hammersmith kilka dni wcześniej) zostały wklejone do środka setlisty! Dodatkowo skromny, ale gustowny booklet z pięknymi koncertowymi zdjęciami z trasy. JL RECORDED LIVE DURING 'TOUR OF THE HEMISPHERES AT STADTHALLE, OFFENBACH, GERMANY ΟΝ 28ΤΗ ΜΑΥ 1979. 'SOMETHING FOR NOTHING' AND 'CYGNUS X-1' (NOT PERFORMED IN OFFENBACH) WERE RECORDED AT HAMMERSMITH ODEON, LONDON, UK ON 6TH MAY 1979. EXCELLENT QUALITY SOUNDBOARD RECORDINGS. ..::TRACK-LIST::.. CD 1: 1. Anthem 2. A Passage To Bangkok 3. By-Tor And The Snow Dog 4. Xanadu 5. Something For Nothing 6. The Trees 7. Cygnus X-1 8. Hemispheres CD 2: 1. Closer To The Heart 2. A Farewell To Kings 3. La Villa Strangiato 4. 2112 5. Working Man/Bastille Day/In The Mood/ Drum Solo ..::OBSADA::.. Drums - Neil Peart Guitar - Alex Lifeson Percussion - Neil Peart Vocals, Bass - Geddy Lee https://www.youtube.com/watch?v=UJgmabn-cv4 Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... Przekaz POLSKI, nie lewacki... ***** *** i konfederacje!!! W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-09-07 13:34:53
Rozmiar: 792.30 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Z pozoru wszystko jest tu na swoim miejscu. Takie samiuteńkie logo, charakterystyczna okładka, będąca kolejną pracą Leszka Kostuja, nawet grafika podobna, choć tym razem dominującą na Egoist zieleń zastąpił kolor niebieski. A jednak drugi album projektu Krzysztofa Lepiarczyka – znanego także z Liquid Shadow, Nemezis i Meteopaty - przynosi spore zmiany. I nie chodzi li tylko o te personalne (w zespole pojawił się nowy bębniarz, nie ma też jednego gitarzysty), lecz przede wszystkim, muzyczne. Troszkę ponarzekałem przy okazji recenzji debiutu, na którym propozycja Lepiarczyka – choć szlachetna oraz przyjemna dla ucha i… fanów gatunku – była zbyt zachowawcza, zbyt jednorodna, lekko schematyczna i mocno wciśnięta w neoprogresywny gorset. Niby fajna, jednak chwilami zbliżająca się do muzyki najważniejszego lynxmusicowego reprezentanta – Millenium. Tym razem jest inaczej. Bo Loonypark poszedł w bardziej rockowe rewiry. Muzyka nabrała większej agresywności i zdecydowanie więcej w niej feelingu, swobody i przestrzeni. Artyści nie stawiają już w większości na nastrój i klimat, a tym samym porzucają swoistą senność, wspomniany schematyzm oraz przewidywalność. „Gospodarzem” albumu, w wielu jego miejscach, jest mocna gitara. Już pierwszy numer, tytułowy Straw Andy, choć krótki, pokazuje kierunek zmian. Zadziorne rockowe riffy spotkamy i w Baby Lulla Shadows – Part 1, i w Dance, czy w Undefeated. Ten ostatni wzbudza nieco kontrowersji. Rozpoczęty wzniosłym neoprogresywnym intro, przechodzi w lekko poprockowe granie (momentami zahaczające o AOR?), poprzetykane, niezbyt pasującymi, zwolnieniami. Najbardziej jednak rozbraja mnie klawiszowy motyw grany jeszcze przed wejściem wokalu, stylizowany na… karaoke). No ale to nieliczne zgrzyty na Straw Andy. Bo dalej jest naprawdę fajnie. Trzeci w zestawie, Baby Lulla Shadows – Part 1, to dla mnie najlepszy kawałek na albumie. Bardzo swobodny, z ciekawą figurą gitary graną na jego wstępie i do tego z wyrazistym basem. Z kolei następująca zaraz po nim, druga część utworu – już spokojniejsza – ma momentami "wojskowo – marszowy" rytm, ładne gitarowe solo i… bezpośrednie nawiązanie do Kołysanki Komedy z Dziecka Rosemary, w żeńskiej wokalizie. No właśnie, żeby nie wyszło, iż Loonypark wycina tu siarczystego rocka pełną gębą. Spokojnie. Są i wyciszenia. Tak jak w naprawdę przejmującej, ascetycznej balladzie Strangers, tylko na klawisze i głos, albo w następującej po niej kompozycji The World Is Enough. Z drugiej strony, w tym ostatnim utworze, pod koniec robi się ponownie mocniej i potężniej. No a są jeszcze hammondowe dźwięki w Try, czy Great In The Sky, pachnące latami siedemdziesiątymi. Trudno nie wspomnieć, pisząc o muzyce Loonypark, o Sabinie Goduli – Zając. Jej głęboki, bardzo „męski” chwilami głos, czyni propozycję zespołu jeszcze bardziej wyrazistą. Mariusz Danielak Przygoda trwa dalej. Po wydanym w 2008 roku albumie „Egoist” zespół Loonypark powraca w delikatnie wyretuszowanym składzie (bez Macieja Tomczyka na gitarze prowadzącej, a miejsce Jakuba Grzesło za perkusją zajął Grzegorz Fieber) z nowym albumem zatytułowanym „Straw Andy”. Podobny projekt graficzny, acz utrzymany w nieco innej kolorystyce, zaprojektowany przez tego samego Tomasza Roga, a na okładce kolejny, ciekawy dadaistyczny obrazek autorstwa Leszka Kostuja. Na program nowej płyty składają się, podobnie jak na „Egoist”, krótkie 5-6 minutowe utwory. Tym razem jest ich dziewięć, a więc o jeden więcej niż na poprzednim krążku, choć po prawdzie dwuczęściowy (i zaprogramowany pod dwoma indeksami) utwór „Baby Lulla Shadows” należałoby traktować jako jedną kompozycję. Podobieństw jest dużo. Także muzycznych. I stylistycznych. Z tym, że na „Straw Andy” jest jeszcze lepiej. Ciekawiej. Dojrzalej. Loonypark okrzepł. Gra zdecydowanie lepiej, jeszcze bardziej umiejętnie łączy „przyjazne dla radia” klimaty w stylu Various Manx z ambitną prog rockową stylistyką spod znaku Nemezis i Quidam. Piotr Grodecki, po przejęciu wszystkich gitarowych partii, w sposób jeszcze wspanialszy czaruje swoją grą, sekcja rytmiczna (Piotr Lipka - bg, Grzegorz Fieber - dr) spisuje się tak znakomicie, jakby grała ze sobą od lat, a dwie czołowe postaci w zespole – wokalistka Sabina Godula-Zając i doskonale znany w krakowskim art rockowym środowisku keyboardzista Krzysztof Lepiarczyk – wynoszą cały zespół na poziom do tej pory dla Loonyparku nieosiągalny. Zespół zdecydowanie wydoroślał. Ale nic dziwnego, wszak w okresie dzielącym premierę poprzedniej i tej płyty, na świat przyszły dwa „loonyparkowe” dzieciaki: Emil Lepiarczyk i Kajetan Zając. Nie pozostało to bez wpływu na klimat całej płyty. I to nie tylko pod względem muzycznym – choć długimi chwilami na płycie jest naprawdę bardzo nastrojowo i atmosferycznie – ale i literackim. Hush, hush baby please don't cry See the moon in love with star There's no worry close your eyes Fairy dance with butterflies... Sabina, która jest autorką tekstów do wszystkich piosenek, wykonawczo prezentuje się doprawdy bez zarzutu. Jej ciepły, głęboki i dojrzały wokal nie ma w sobie już tego „nieopierzenia”, które niektórzy zarzucali mu jeszcze za czasów Liquid Shadow. Tata Emila to w tej chwili już nie tylko dumny ojciec, ale i jeden z najbardziej uzdolnionych kompozycyjnie pianistów rockowych w naszym kraju. A ich wspólny, Sabiny i Krzysztofa, wokalno-fortepianowy duet w postaci utworu „Strangers” to rzecz doprawdy fenomenalna. Z kolei za wstęp i niezwykłej wręcz urody solówkę na klawiszach w nagraniu „World Is Enough” przed Krzysztofem, jako instrumentalistą, nisko chylę czoła. „Straw Andy” to bardzo udana płyta. Zawiera ona naprawdę solidną dawkę bardzo udanej muzyki. Nie ma na niej dłużyzn, nieprzemyślanych momentów czy słabych utworów. I nieważne czy Loonypark wykonuje akurat instrumentalną miniaturkę (otwierający płytę „Straw Andy”), rozbudowaną kompozycję (rockowa kołysanka „Baby Lulla Shadows”), przebojową piosenkę („Try”), liryczną balladę („Strangers”) czy epicki hymn (wspaniale podsumowujący całość „Great In The Sky”), przez cały czas spisuje się zgoła znakomicie. Takich płyt chciałoby się więcej. Czyżby album ten zwiastował kolejny dobry rok dla polskiego prog rocka?... Artur Chachlowski Calling 1980s classic rock fans: Here's an album you may wish to check out. There are various guitar textures and solos, synthesizer backing, and powerful drumming, all of which screams FM radio. Sabina Godula-Zając has a warm, bluesy voice that lends itself well to these rock songs. Imagine a female-fronted Journey (or, easier still, think of Heart) with occasionally more complex arrangements- that's Loonypark's Straw Andy. My main criticism is that the second half of the album consists of slower-paced songs, and a lot of the energy that the first half builds never returns. "Straw Andy" After a teasing Mellotron, this opening track becomes a straightforward guitar-led instrumental. "Undefeated" A pleasant distorted rhythm and synthesizer lead introduces this inoffensive rocker. The guitars are dynamic, ranging from dialed-back distortion to fuller riffing. "Baby Lulla Shadows - Part 1" I dig the main riff to this, especially with the sputtering bass guitar flickering underneath it. The 1980s rock and roll vibe is decidedly present with the synthesizer backing and the lead guitar antics. "Baby Lulla Shadows - Part 2" The second part brings multiple guitar sounds- acoustic, crunchy electric, smooth chorused electric- and creates a soft rock song almost capable of inducing slow dancing. "Try" Another soft rocker, this time led by electric piano has a refrain that makes me want to put on roller skates and dodge the reflected light hitting the floor from a shimmering, rotating globe. "Strangers" This reflective song on acoustic piano keeps me whisked away to the 1980s. "The World is Enough" A third slow dance song in a row, this one, just as pretty, keeps the piano but adds a bit of acoustic guitar and some other light instrumentation. The tasteful guitar solo leads into some big synth. "Dance" Speaking of synth, here's a darker one soaked in it alongside saturated guitar that tapers off into more hushed verses. From time to time it springs back into crunchy brusqueness. Compared to many of the other songs, this one is tougher to follow. A seemingly unrelated synthesizer passage shows up near the end. "Great in the Sky" Mournful piano "Great [Gig] in the Sky" and equally mournful vocals make up the bulk of the final song. The album concludes with another satisfying guitar solo. Epignosis ..::TRACK-LIST::.. 1. Straw Andy 2:13 2. Undefeated 5:33 3. Baby Lulla Shadows - Part 1 5:01 4. Baby Lulla Shadows - Part 2 5:01 5. Try 5:00 6. Strangers 4:12 7. The World Is Enough 4:22 8. Dance 5:58 9. Great In The Sky 6:42 ..::OBSADA::.. Vocals - Sabina Godula-Zając Drums - Grzegorz Fieber Guitar - Piotr Grodecki Keyboards - Krzysztof Lepiarczyk Bass - Piotr Lipka https://www.youtube.com/watch?v=ClIy0BKuP-M Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-30 10:44:56
Rozmiar: 102.74 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Z pozoru wszystko jest tu na swoim miejscu. Takie samiuteńkie logo, charakterystyczna okładka, będąca kolejną pracą Leszka Kostuja, nawet grafika podobna, choć tym razem dominującą na Egoist zieleń zastąpił kolor niebieski. A jednak drugi album projektu Krzysztofa Lepiarczyka – znanego także z Liquid Shadow, Nemezis i Meteopaty - przynosi spore zmiany. I nie chodzi li tylko o te personalne (w zespole pojawił się nowy bębniarz, nie ma też jednego gitarzysty), lecz przede wszystkim, muzyczne. Troszkę ponarzekałem przy okazji recenzji debiutu, na którym propozycja Lepiarczyka – choć szlachetna oraz przyjemna dla ucha i… fanów gatunku – była zbyt zachowawcza, zbyt jednorodna, lekko schematyczna i mocno wciśnięta w neoprogresywny gorset. Niby fajna, jednak chwilami zbliżająca się do muzyki najważniejszego lynxmusicowego reprezentanta – Millenium. Tym razem jest inaczej. Bo Loonypark poszedł w bardziej rockowe rewiry. Muzyka nabrała większej agresywności i zdecydowanie więcej w niej feelingu, swobody i przestrzeni. Artyści nie stawiają już w większości na nastrój i klimat, a tym samym porzucają swoistą senność, wspomniany schematyzm oraz przewidywalność. „Gospodarzem” albumu, w wielu jego miejscach, jest mocna gitara. Już pierwszy numer, tytułowy Straw Andy, choć krótki, pokazuje kierunek zmian. Zadziorne rockowe riffy spotkamy i w Baby Lulla Shadows – Part 1, i w Dance, czy w Undefeated. Ten ostatni wzbudza nieco kontrowersji. Rozpoczęty wzniosłym neoprogresywnym intro, przechodzi w lekko poprockowe granie (momentami zahaczające o AOR?), poprzetykane, niezbyt pasującymi, zwolnieniami. Najbardziej jednak rozbraja mnie klawiszowy motyw grany jeszcze przed wejściem wokalu, stylizowany na… karaoke). No ale to nieliczne zgrzyty na Straw Andy. Bo dalej jest naprawdę fajnie. Trzeci w zestawie, Baby Lulla Shadows – Part 1, to dla mnie najlepszy kawałek na albumie. Bardzo swobodny, z ciekawą figurą gitary graną na jego wstępie i do tego z wyrazistym basem. Z kolei następująca zaraz po nim, druga część utworu – już spokojniejsza – ma momentami "wojskowo – marszowy" rytm, ładne gitarowe solo i… bezpośrednie nawiązanie do Kołysanki Komedy z Dziecka Rosemary, w żeńskiej wokalizie. No właśnie, żeby nie wyszło, iż Loonypark wycina tu siarczystego rocka pełną gębą. Spokojnie. Są i wyciszenia. Tak jak w naprawdę przejmującej, ascetycznej balladzie Strangers, tylko na klawisze i głos, albo w następującej po niej kompozycji The World Is Enough. Z drugiej strony, w tym ostatnim utworze, pod koniec robi się ponownie mocniej i potężniej. No a są jeszcze hammondowe dźwięki w Try, czy Great In The Sky, pachnące latami siedemdziesiątymi. Trudno nie wspomnieć, pisząc o muzyce Loonypark, o Sabinie Goduli – Zając. Jej głęboki, bardzo „męski” chwilami głos, czyni propozycję zespołu jeszcze bardziej wyrazistą. Mariusz Danielak Przygoda trwa dalej. Po wydanym w 2008 roku albumie „Egoist” zespół Loonypark powraca w delikatnie wyretuszowanym składzie (bez Macieja Tomczyka na gitarze prowadzącej, a miejsce Jakuba Grzesło za perkusją zajął Grzegorz Fieber) z nowym albumem zatytułowanym „Straw Andy”. Podobny projekt graficzny, acz utrzymany w nieco innej kolorystyce, zaprojektowany przez tego samego Tomasza Roga, a na okładce kolejny, ciekawy dadaistyczny obrazek autorstwa Leszka Kostuja. Na program nowej płyty składają się, podobnie jak na „Egoist”, krótkie 5-6 minutowe utwory. Tym razem jest ich dziewięć, a więc o jeden więcej niż na poprzednim krążku, choć po prawdzie dwuczęściowy (i zaprogramowany pod dwoma indeksami) utwór „Baby Lulla Shadows” należałoby traktować jako jedną kompozycję. Podobieństw jest dużo. Także muzycznych. I stylistycznych. Z tym, że na „Straw Andy” jest jeszcze lepiej. Ciekawiej. Dojrzalej. Loonypark okrzepł. Gra zdecydowanie lepiej, jeszcze bardziej umiejętnie łączy „przyjazne dla radia” klimaty w stylu Various Manx z ambitną prog rockową stylistyką spod znaku Nemezis i Quidam. Piotr Grodecki, po przejęciu wszystkich gitarowych partii, w sposób jeszcze wspanialszy czaruje swoją grą, sekcja rytmiczna (Piotr Lipka - bg, Grzegorz Fieber - dr) spisuje się tak znakomicie, jakby grała ze sobą od lat, a dwie czołowe postaci w zespole – wokalistka Sabina Godula-Zając i doskonale znany w krakowskim art rockowym środowisku keyboardzista Krzysztof Lepiarczyk – wynoszą cały zespół na poziom do tej pory dla Loonyparku nieosiągalny. Zespół zdecydowanie wydoroślał. Ale nic dziwnego, wszak w okresie dzielącym premierę poprzedniej i tej płyty, na świat przyszły dwa „loonyparkowe” dzieciaki: Emil Lepiarczyk i Kajetan Zając. Nie pozostało to bez wpływu na klimat całej płyty. I to nie tylko pod względem muzycznym – choć długimi chwilami na płycie jest naprawdę bardzo nastrojowo i atmosferycznie – ale i literackim. Hush, hush baby please don't cry See the moon in love with star There's no worry close your eyes Fairy dance with butterflies... Sabina, która jest autorką tekstów do wszystkich piosenek, wykonawczo prezentuje się doprawdy bez zarzutu. Jej ciepły, głęboki i dojrzały wokal nie ma w sobie już tego „nieopierzenia”, które niektórzy zarzucali mu jeszcze za czasów Liquid Shadow. Tata Emila to w tej chwili już nie tylko dumny ojciec, ale i jeden z najbardziej uzdolnionych kompozycyjnie pianistów rockowych w naszym kraju. A ich wspólny, Sabiny i Krzysztofa, wokalno-fortepianowy duet w postaci utworu „Strangers” to rzecz doprawdy fenomenalna. Z kolei za wstęp i niezwykłej wręcz urody solówkę na klawiszach w nagraniu „World Is Enough” przed Krzysztofem, jako instrumentalistą, nisko chylę czoła. „Straw Andy” to bardzo udana płyta. Zawiera ona naprawdę solidną dawkę bardzo udanej muzyki. Nie ma na niej dłużyzn, nieprzemyślanych momentów czy słabych utworów. I nieważne czy Loonypark wykonuje akurat instrumentalną miniaturkę (otwierający płytę „Straw Andy”), rozbudowaną kompozycję (rockowa kołysanka „Baby Lulla Shadows”), przebojową piosenkę („Try”), liryczną balladę („Strangers”) czy epicki hymn (wspaniale podsumowujący całość „Great In The Sky”), przez cały czas spisuje się zgoła znakomicie. Takich płyt chciałoby się więcej. Czyżby album ten zwiastował kolejny dobry rok dla polskiego prog rocka?... Artur Chachlowski Calling 1980s classic rock fans: Here's an album you may wish to check out. There are various guitar textures and solos, synthesizer backing, and powerful drumming, all of which screams FM radio. Sabina Godula-Zając has a warm, bluesy voice that lends itself well to these rock songs. Imagine a female-fronted Journey (or, easier still, think of Heart) with occasionally more complex arrangements- that's Loonypark's Straw Andy. My main criticism is that the second half of the album consists of slower-paced songs, and a lot of the energy that the first half builds never returns. "Straw Andy" After a teasing Mellotron, this opening track becomes a straightforward guitar-led instrumental. "Undefeated" A pleasant distorted rhythm and synthesizer lead introduces this inoffensive rocker. The guitars are dynamic, ranging from dialed-back distortion to fuller riffing. "Baby Lulla Shadows - Part 1" I dig the main riff to this, especially with the sputtering bass guitar flickering underneath it. The 1980s rock and roll vibe is decidedly present with the synthesizer backing and the lead guitar antics. "Baby Lulla Shadows - Part 2" The second part brings multiple guitar sounds- acoustic, crunchy electric, smooth chorused electric- and creates a soft rock song almost capable of inducing slow dancing. "Try" Another soft rocker, this time led by electric piano has a refrain that makes me want to put on roller skates and dodge the reflected light hitting the floor from a shimmering, rotating globe. "Strangers" This reflective song on acoustic piano keeps me whisked away to the 1980s. "The World is Enough" A third slow dance song in a row, this one, just as pretty, keeps the piano but adds a bit of acoustic guitar and some other light instrumentation. The tasteful guitar solo leads into some big synth. "Dance" Speaking of synth, here's a darker one soaked in it alongside saturated guitar that tapers off into more hushed verses. From time to time it springs back into crunchy brusqueness. Compared to many of the other songs, this one is tougher to follow. A seemingly unrelated synthesizer passage shows up near the end. "Great in the Sky" Mournful piano "Great [Gig] in the Sky" and equally mournful vocals make up the bulk of the final song. The album concludes with another satisfying guitar solo. Epignosis ..::TRACK-LIST::.. 1. Straw Andy 2:13 2. Undefeated 5:33 3. Baby Lulla Shadows - Part 1 5:01 4. Baby Lulla Shadows - Part 2 5:01 5. Try 5:00 6. Strangers 4:12 7. The World Is Enough 4:22 8. Dance 5:58 9. Great In The Sky 6:42 ..::OBSADA::.. Vocals - Sabina Godula-Zając Drums - Grzegorz Fieber Guitar - Piotr Grodecki Keyboards - Krzysztof Lepiarczyk Bass - Piotr Lipka https://www.youtube.com/watch?v=ClIy0BKuP-M Ponieważ wiem, iż bywają problemy z pobraniem moich wstawek bardzo proszę osoby, którym się to udało o udostępnianie innym użytkownikom. Nie zachowujcie się jak pisowsko-konfederackie ścierwa... W 1989 roku dostaliśmy ogromną szansę wyjścia z ruskiej dupy... Nie dajmy się znowu tam wcisnąć!!! SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-30 10:41:14
Rozmiar: 283.52 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Europejska edycja czwartego (i ostatniego) albumu studyjnego kultowej i bardzo popularnej na Antypodach grupy. Tak jak poprzednik ('Choice Cuts' z kwietnia 1971) - ten nagrany w londyńskim Abbey Road album oferował obłędne, hard-progresywne i całkiem melodyjne granie w klimacie Led Zeppelin, Wishbone Ash, bardzo późnych The Beatles i australijskich Tamam Shud. Podobnie jak na poprzednim albumie na płycie przeważały bardzo treściwe, krótsze formy, choć najlepszym fragmentem albumu bez wątpienia był 11-minutowy "Games We Play". Do dziś trudno mi zrozumieć, dlaczego ten zespół nie stał się wielki poza Australią... Dodatkowo dwa utwory - koncertowy 'Future Of Our Nation' z 1971 (w innej wersji niż na "Nickelodeon") oraz nagrany już w trio, studyjny 'Freedom Seekers' z 1972 roku, będący niestety łabędzim śpiewem formacji. JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Answer Lies Beyond A. Beneath The Sun 3. Games We Play - Part I & II 4. The Lesson So Listen 5. Love Is 6. Melodies of St. Kilda 7. Southern Cross 8. Thyme To Rhyme Bonus Tracks: 9. Future of Our Nation (live 1971) 10. Freedom Seeker★ (1972) ..::OBSADA::.. Doug Ford - Lead Guitar, Acoustic Guitars, Vocals James Keays - Vocals, Effects (except ★) Colin Burgess - Drums, Percussion, Vocals Glenn Wheatley - Bass, Vocals (except ★) Denny Burgess - Bass ★ https://www.youtube.com/watch?v=qxKZPh5jYZ8 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-18 16:14:08
Rozmiar: 109.53 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
..::OPIS::.. Europejska edycja czwartego (i ostatniego) albumu studyjnego kultowej i bardzo popularnej na Antypodach grupy. Tak jak poprzednik ('Choice Cuts' z kwietnia 1971) - ten nagrany w londyńskim Abbey Road album oferował obłędne, hard-progresywne i całkiem melodyjne granie w klimacie Led Zeppelin, Wishbone Ash, bardzo późnych The Beatles i australijskich Tamam Shud. Podobnie jak na poprzednim albumie na płycie przeważały bardzo treściwe, krótsze formy, choć najlepszym fragmentem albumu bez wątpienia był 11-minutowy "Games We Play". Do dziś trudno mi zrozumieć, dlaczego ten zespół nie stał się wielki poza Australią... Dodatkowo dwa utwory - koncertowy 'Future Of Our Nation' z 1971 (w innej wersji niż na "Nickelodeon") oraz nagrany już w trio, studyjny 'Freedom Seekers' z 1972 roku, będący niestety łabędzim śpiewem formacji. JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Answer Lies Beyond A. Beneath The Sun 3. Games We Play - Part I & II 4. The Lesson So Listen 5. Love Is 6. Melodies of St. Kilda 7. Southern Cross 8. Thyme To Rhyme Bonus Tracks: 9. Future of Our Nation (live 1971) 10. Freedom Seeker★ (1972) ..::OBSADA::.. Doug Ford - Lead Guitar, Acoustic Guitars, Vocals James Keays - Vocals, Effects (except ★) Colin Burgess - Drums, Percussion, Vocals Glenn Wheatley - Bass, Vocals (except ★) Denny Burgess - Bass ★ https://www.youtube.com/watch?v=qxKZPh5jYZ8 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-18 16:05:19
Rozmiar: 339.35 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wydany w 1971 roku, legendarny, jedyny album holenderskiej grupy łączącej momentami ciężkawy rock progresywny z psychodelią i mogący się kojarzyć z niedocenianym w Polsce LP 'Parachute' (1970) grupy Pretty Things, a także wczesnymi nagraniami Focus i Jethro Tull. Jako oryginał wytwórni Negram jest to chyba najdroższa progresywna płyta z Holandii, osiągając w idealnym stanie cenę 1000-1200 euro. Dodatkowo zamieszczono pięć nagrań z holenderskiej TV z 1971 roku. JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Daybreak 2:06 2. If There Is Nothing Behind The Hills 1:17 3. Child Of The Golden Sun 3:45 4. Swingin' Joe Brown 3:40 5. I Had A Friend 3:57 6. Crystallization 5:52 7. The Scene 2:43 8. The Fly 3:00 9. One Night With You 0:46 10. Find Your Way 2:22 11. Flying In The Winter 3:33 12. Head In The Clouds 3:34 13. Illusions 1:58 Bonus Tracks: Live on Dutch TV. July 1971 14. Fast 6:37 15. Child Of The Golden Sun 3:28 16. Swingin' Joe Brown 2:45 17. Child Of The Golden Sun (Live Version 2) 18. Fast (Live Version 2) ..::OBSADA::.. Vocals, Lead Guitar - Jan Reynders Vocals, Percussion - Frans Poots Vocals, Rhythm Guitar - Bas v.d. Pol Bass Guitar - Angelo Noce Santoro Drums - Ad Vos https://www.youtube.com/watch?v=CETomJCZ52M SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-10 16:48:09
Rozmiar: 142.15 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wydany w 1971 roku, legendarny, jedyny album holenderskiej grupy łączącej momentami ciężkawy rock progresywny z psychodelią i mogący się kojarzyć z niedocenianym w Polsce LP 'Parachute' (1970) grupy Pretty Things, a także wczesnymi nagraniami Focus i Jethro Tull. Jako oryginał wytwórni Negram jest to chyba najdroższa progresywna płyta z Holandii, osiągając w idealnym stanie cenę 1000-1200 euro. Dodatkowo zamieszczono pięć nagrań z holenderskiej TV z 1971 roku. JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Daybreak 2:06 2. If There Is Nothing Behind The Hills 1:17 3. Child Of The Golden Sun 3:45 4. Swingin' Joe Brown 3:40 5. I Had A Friend 3:57 6. Crystallization 5:52 7. The Scene 2:43 8. The Fly 3:00 9. One Night With You 0:46 10. Find Your Way 2:22 11. Flying In The Winter 3:33 12. Head In The Clouds 3:34 13. Illusions 1:58 Bonus Tracks: Live on Dutch TV. July 1971 14. Fast 6:37 15. Child Of The Golden Sun 3:28 16. Swingin' Joe Brown 2:45 17. Child Of The Golden Sun (Live Version 2) 18. Fast (Live Version 2) ..::OBSADA::.. Vocals, Lead Guitar - Jan Reynders Vocals, Percussion - Frans Poots Vocals, Rhythm Guitar - Bas v.d. Pol Bass Guitar - Angelo Noce Santoro Drums - Ad Vos https://www.youtube.com/watch?v=CETomJCZ52M SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-10 16:44:23
Rozmiar: 418.55 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Świetny trzypłytowy boks zawierający cały dorobek tej bardzo dobrej, choć mało znanej (nagrywającej we Francji), brytyjskiej progresywnej formacji. Pudełko zawiera LP 'Lemmings' (z 1970, ale wydany w 1973), 'Stalingrad' (1977) oraz mnóstwo wartościowych niepublikowanych nagrań z lat 1967-1982. Kompletnie zapomniany debiut! 'Lemmings' to kapitalny, dość ciężki progresywny rock z wysokiej półki, z wyraźnymi psychodelicznymi naleciałościami - momentami bardzo przypominający dokonania T2. Amerykański magazyn „Rolling Stone „ powszechnie uważany za jedno z najbardziej kultowych czasopism świata, dyktujący trendy i wyznaczający nowe kierunki muzyczne poświęcił kilka lat temu na swych łamach sporo uwagi brytyjskiemu rockowi progresywnemu z pierwszej połowy lat 70-tych. I żeby było ciekawiej autorzy tego ciekawego opracowania wzięli pod lupę zespoły, które mimo wysokiego poziomu artystycznego nie odniosły sukcesu na jaki zasługiwały, a wiele z nich przepadło w mrokach niepamięci. O pochodzącej z Birmingham grupie BACHDENKEL szacowny „Rolling Stone” napisał, że „…jest to największy z zapomnianych zespołów z Wysp Brytyjskich tamtych lat!”. I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić… Początki istnienia zespołu sięgają magicznego dla muzyki rockowej roku 1968 kiedy to śpiewający gitarzysta Colin Swinburne, wokalista i basista Peter Kimberley, oraz perkusista Brian Smith zakładają grupę o nazwie U Know Who. Idealnie wpasowali się w nurt psychodelicznego rocka i w krótkim czasie zyskali rozgłos w rodzinnym mieście, a także poza jego granicami. Nawiasem mówiąc ich koncerty często otwierała raczkująca dopiero na lokalnej scenie grupa… Black Sabbath. Trio związało się szybko z tzw. Birmingham Arts Lab, czyli z kręgiem artystów poszukujących nowych brzmień. Jako jedni z pierwszych na tamtejszej scenie podczas koncertów zaczęli eksperymentować z dźwiękiem zsynchronizowanym z pokazami świetlnymi. Tak jak to robił już zespół Pink Floyd, choć prawdę powiedziawszy ich pokazy były dużo skromniejsze. Wtedy też zmienili nazwę na BACHDENKEL, którą wygenerował im… komputer. W tamtych czasach było to absolutnym novum i taka informacja robiła wrażenie. Mając status kultowego zespołu, pełni nadziei i wiary w sukces na chwilę opuszczają rodzinne miasto. Pomiędzy 1 czerwca, a 15 lipca 1970 roku w paryskim Sonor Studios nagrywają materiał na swą pierwszą płytę. Jej producentem był Karel Beer, który gościnnie zagrał na organach w utworze „Come All Ye Faceless”. I w momencie, gdy wszystko wydaje się być pod kontrolą na grupę spada jakieś niewidzialne fatum. Pomimo dobrej promocji, udanych sesji zdjęciowych, pochlebnych recenzji prasowych z występów, gotowego materiału nikt na Wyspach nie chce wydać! Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się stało i dlaczego tak doskonały album przepadł zanim ujrzał światło dzienne. Nic dziwnego, że wściekli na to wszystko muzycy postanowili opuścić kraj i przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche. Konkretnie do Paryża, który po majowej rewolucji w 1968 roku bardzo chętnie przyjmował niepokornych artystów otwartych na nowe pomysły i nową muzykę. Minąć musiało kilka lat, aż w końcu francuski oddział Philipsa zdecydował się na jego wydanie. Stało się to dokładnie 29 maja 1973 roku. Płyta wyszła w USA i całej Europie Zachodniej poza… Wlk. Brytanią! Na Wyspach wznowiono ją dopiero w 1978 roku, gdy zespół już nie istniał. Płyta „Lemmings” to klasyczna pozycja z roku 1970. Bardzo piękna, melancholijna, może i smutna, ale pełna nadziei. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, nastrój, nawet tamto lato. To cudowne połączenie rocka z psychodelią i wczesnym rockiem progresywnym z wysokiej półki. Ma ta płyta coś z klimatów T2, Arcadium, późnych The Beatles i wczesnych Floydów. Już otwierający całość melancholijny, czterominutowy „Translation” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Początkowo ta spokojna ballada z narkotycznym wokalem za sprawą świetnego riffowego przejścia przeradza się w kawał mięsistego rocka. Fantastyczną, rozbujaną sekcję rytmiczną z doskonałymi partiami gitary usłyszymy w nagraniu „An Appointment With The Master”. Jest w tym nagraniu coś z klimatu ostatnich płyt słynnej czwórki z Liverpoolu. A zaraz po nim następuje najbardziej progresywny utwór na tej płycie, pełen zmian nastroju i narastającego napięcia „The Settlement Song”. Jedenaście minut świetnego progresywnego grania! Ale nie koniec na tym – jazda bez trzymanki trwa nadal. Poprzedzony dla oddechu króciutką balladową perełką „Long Time Living” kolejny utwór, osadzony w monotonnym rytmie, pełen jest dramatycznych gitarowych wstawek z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu. Mowa o „Stranger Still” przywodzący na myśl psychodelicznych Pink Floyd i Love Sculpture (z okresu drugiej płyty). Całość kończy mocno zagęszczony „Come All Ye Faceless”, który kojarzy mi się z pierwszą częścią „Hey Joe” w wersji Deep Purple. Świetna kwintesencja całego albumu. Albumu, o którym ktoś kiedyś pięknie powiedział, że to brakujące ogniwo pomiędzy The Beatles, a King Crimson. Drugi album BACHDENKEL nagrany jesienią, pomiędzy wrześniem a listopadem 1975 roku w paryskim Damiens Studios pod okiem tego samego producenta został wydany… dwa lata później. No cóż, jak pech to pech. Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka BACHDENKEL. Album „Stalingrad” (na okładce pisany cyrylicą) różnił się zdecydowanie od swego poprzednika. Mariaż psychodelii z hard rockiem i rockiem progresywnym w połowie lat 70-tych to już zamierzchła przeszłość. Przede wszystkim muzyka złagodniała, poszła w kierunku gitarowego grania z „miękką” odmianą melodyjnego prog-rocka. Takie skrzyżowanie Barclay James Harvest z jednej strony, z Wishbone Ash (ale z jedną gitarą) z drugiej. Osiem dość krótkich nagrań – żadne nie przekracza pięciu minut. Na uwagę zasługuje tytułowa bardzo ambitna dwuczęściowa kompozycja, która moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tym albumie. Partie gitary bardzo ładnie współbrzmią z delikatnymi rozmytymi klawiszami. Jest w tym dostojność, powaga, ale bez zbytniego epatowania emocjami. Część pierwsza otwierająca płytę jest instrumentalna. Druga, z cudownym, rozmarzonym wokalem zamyka album. Gitarowy i refleksyjny jest także „The Whole World”. Idealny do słuchania we dwoje w późną jesienną noc. Gdyby utwór ten zaśpiewał Jon Anderson, można by go uznać za perełkę starego Yes. „The Tournament” to z kolei niespokojny, trochę połamany rytmicznie kawałek, który burzy kruchy, atmosferyczny klimat całej płyty. Czuję w nim pazur King Crimson. Szkoda, że jest tak krótki, trwa bowiem niecałe trzy minuty. Muszę też pochwalić mocno rozkołysany, niemal hardrockowym „(It’s Always) Easy To Be Hard” z jak zawsze świetną partią gitary i doskonałą sekcją rytmiczną. Szkoda, że wielki potencjał zespołu BACHDENKEL pozostał do samego końca nieodkryty. Obie płyty grupy śmiało można dziś postawić na półce obok klasycznych albumów Yes, Genesis, czy ELP. Być może nie są to pozycje, które uderzają i powalają od pierwszego przesłuchania, ale też nie pozostawiają obojętnym. Niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się płytowej kolekcji. Z drugiej zaś strony, patrząc na to humorystycznie i z lekkim przymrużeniem oka, to BACHDENKEL tak na zdrowy rozum nie mógł osiągnąć w epoce sukcesu. Bo proszę sobie pomyśleć: angielski zespół, niemiecka nazwa, nagrywali we Francji, pierwszy album wychodzi po trzech latach od nagrania w studio, drugi zaś po dwóch! Cóż, ci to dopiero mieli zezowate szczęście... Zibi ..::TRACK-LIST::.. Lemmings (1973) 1. Translation 2. Equals 3. An Appointment With The Master 4. The Settlement Song 5. Long Time Living 6. Strangerstill (You Leave Me) 7. Come All Ye Faceless 8. The Slightest Distance (Is A Long Time) 9. Donna 10. A Thousand Pages Before Bonus Tracks: 11. Equals (Live) 12. Long Time Living (Live) 13. Happiness Is A Warm Jam ..::OBSADA::.. Colin Swinburne - guitar, organ, piano, harpsichord, vocals Peter Kimberley - 6-string bass, piano (2), vocals Brian Smith - drums, vibes (5) With: Karel Beer - organ (7), producer https://www.youtube.com/watch?v=aAVYc52qT9w SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-03 12:32:12
Rozmiar: 179.16 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Świetny trzypłytowy boks zawierający cały dorobek tej bardzo dobrej, choć mało znanej (nagrywającej we Francji), brytyjskiej progresywnej formacji. Pudełko zawiera LP 'Lemmings' (z 1970, ale wydany w 1973), 'Stalingrad' (1977) oraz mnóstwo wartościowych niepublikowanych nagrań z lat 1967-1982. Kompletnie zapomniany debiut! 'Lemmings' to kapitalny, dość ciężki progresywny rock z wysokiej półki, z wyraźnymi psychodelicznymi naleciałościami - momentami bardzo przypominający dokonania T2. Amerykański magazyn „Rolling Stone „ powszechnie uważany za jedno z najbardziej kultowych czasopism świata, dyktujący trendy i wyznaczający nowe kierunki muzyczne poświęcił kilka lat temu na swych łamach sporo uwagi brytyjskiemu rockowi progresywnemu z pierwszej połowy lat 70-tych. I żeby było ciekawiej autorzy tego ciekawego opracowania wzięli pod lupę zespoły, które mimo wysokiego poziomu artystycznego nie odniosły sukcesu na jaki zasługiwały, a wiele z nich przepadło w mrokach niepamięci. O pochodzącej z Birmingham grupie BACHDENKEL szacowny „Rolling Stone” napisał, że „…jest to największy z zapomnianych zespołów z Wysp Brytyjskich tamtych lat!”. I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić… Początki istnienia zespołu sięgają magicznego dla muzyki rockowej roku 1968 kiedy to śpiewający gitarzysta Colin Swinburne, wokalista i basista Peter Kimberley, oraz perkusista Brian Smith zakładają grupę o nazwie U Know Who. Idealnie wpasowali się w nurt psychodelicznego rocka i w krótkim czasie zyskali rozgłos w rodzinnym mieście, a także poza jego granicami. Nawiasem mówiąc ich koncerty często otwierała raczkująca dopiero na lokalnej scenie grupa… Black Sabbath. Trio związało się szybko z tzw. Birmingham Arts Lab, czyli z kręgiem artystów poszukujących nowych brzmień. Jako jedni z pierwszych na tamtejszej scenie podczas koncertów zaczęli eksperymentować z dźwiękiem zsynchronizowanym z pokazami świetlnymi. Tak jak to robił już zespół Pink Floyd, choć prawdę powiedziawszy ich pokazy były dużo skromniejsze. Wtedy też zmienili nazwę na BACHDENKEL, którą wygenerował im… komputer. W tamtych czasach było to absolutnym novum i taka informacja robiła wrażenie. Mając status kultowego zespołu, pełni nadziei i wiary w sukces na chwilę opuszczają rodzinne miasto. Pomiędzy 1 czerwca, a 15 lipca 1970 roku w paryskim Sonor Studios nagrywają materiał na swą pierwszą płytę. Jej producentem był Karel Beer, który gościnnie zagrał na organach w utworze „Come All Ye Faceless”. I w momencie, gdy wszystko wydaje się być pod kontrolą na grupę spada jakieś niewidzialne fatum. Pomimo dobrej promocji, udanych sesji zdjęciowych, pochlebnych recenzji prasowych z występów, gotowego materiału nikt na Wyspach nie chce wydać! Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się stało i dlaczego tak doskonały album przepadł zanim ujrzał światło dzienne. Nic dziwnego, że wściekli na to wszystko muzycy postanowili opuścić kraj i przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche. Konkretnie do Paryża, który po majowej rewolucji w 1968 roku bardzo chętnie przyjmował niepokornych artystów otwartych na nowe pomysły i nową muzykę. Minąć musiało kilka lat, aż w końcu francuski oddział Philipsa zdecydował się na jego wydanie. Stało się to dokładnie 29 maja 1973 roku. Płyta wyszła w USA i całej Europie Zachodniej poza… Wlk. Brytanią! Na Wyspach wznowiono ją dopiero w 1978 roku, gdy zespół już nie istniał. Płyta „Lemmings” to klasyczna pozycja z roku 1970. Bardzo piękna, melancholijna, może i smutna, ale pełna nadziei. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, nastrój, nawet tamto lato. To cudowne połączenie rocka z psychodelią i wczesnym rockiem progresywnym z wysokiej półki. Ma ta płyta coś z klimatów T2, Arcadium, późnych The Beatles i wczesnych Floydów. Już otwierający całość melancholijny, czterominutowy „Translation” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Początkowo ta spokojna ballada z narkotycznym wokalem za sprawą świetnego riffowego przejścia przeradza się w kawał mięsistego rocka. Fantastyczną, rozbujaną sekcję rytmiczną z doskonałymi partiami gitary usłyszymy w nagraniu „An Appointment With The Master”. Jest w tym nagraniu coś z klimatu ostatnich płyt słynnej czwórki z Liverpoolu. A zaraz po nim następuje najbardziej progresywny utwór na tej płycie, pełen zmian nastroju i narastającego napięcia „The Settlement Song”. Jedenaście minut świetnego progresywnego grania! Ale nie koniec na tym – jazda bez trzymanki trwa nadal. Poprzedzony dla oddechu króciutką balladową perełką „Long Time Living” kolejny utwór, osadzony w monotonnym rytmie, pełen jest dramatycznych gitarowych wstawek z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu. Mowa o „Stranger Still” przywodzący na myśl psychodelicznych Pink Floyd i Love Sculpture (z okresu drugiej płyty). Całość kończy mocno zagęszczony „Come All Ye Faceless”, który kojarzy mi się z pierwszą częścią „Hey Joe” w wersji Deep Purple. Świetna kwintesencja całego albumu. Albumu, o którym ktoś kiedyś pięknie powiedział, że to brakujące ogniwo pomiędzy The Beatles, a King Crimson. Drugi album BACHDENKEL nagrany jesienią, pomiędzy wrześniem a listopadem 1975 roku w paryskim Damiens Studios pod okiem tego samego producenta został wydany… dwa lata później. No cóż, jak pech to pech. Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka BACHDENKEL. Album „Stalingrad” (na okładce pisany cyrylicą) różnił się zdecydowanie od swego poprzednika. Mariaż psychodelii z hard rockiem i rockiem progresywnym w połowie lat 70-tych to już zamierzchła przeszłość. Przede wszystkim muzyka złagodniała, poszła w kierunku gitarowego grania z „miękką” odmianą melodyjnego prog-rocka. Takie skrzyżowanie Barclay James Harvest z jednej strony, z Wishbone Ash (ale z jedną gitarą) z drugiej. Osiem dość krótkich nagrań – żadne nie przekracza pięciu minut. Na uwagę zasługuje tytułowa bardzo ambitna dwuczęściowa kompozycja, która moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tym albumie. Partie gitary bardzo ładnie współbrzmią z delikatnymi rozmytymi klawiszami. Jest w tym dostojność, powaga, ale bez zbytniego epatowania emocjami. Część pierwsza otwierająca płytę jest instrumentalna. Druga, z cudownym, rozmarzonym wokalem zamyka album. Gitarowy i refleksyjny jest także „The Whole World”. Idealny do słuchania we dwoje w późną jesienną noc. Gdyby utwór ten zaśpiewał Jon Anderson, można by go uznać za perełkę starego Yes. „The Tournament” to z kolei niespokojny, trochę połamany rytmicznie kawałek, który burzy kruchy, atmosferyczny klimat całej płyty. Czuję w nim pazur King Crimson. Szkoda, że jest tak krótki, trwa bowiem niecałe trzy minuty. Muszę też pochwalić mocno rozkołysany, niemal hardrockowym „(It’s Always) Easy To Be Hard” z jak zawsze świetną partią gitary i doskonałą sekcją rytmiczną. Szkoda, że wielki potencjał zespołu BACHDENKEL pozostał do samego końca nieodkryty. Obie płyty grupy śmiało można dziś postawić na półce obok klasycznych albumów Yes, Genesis, czy ELP. Być może nie są to pozycje, które uderzają i powalają od pierwszego przesłuchania, ale też nie pozostawiają obojętnym. Niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się płytowej kolekcji. Z drugiej zaś strony, patrząc na to humorystycznie i z lekkim przymrużeniem oka, to BACHDENKEL tak na zdrowy rozum nie mógł osiągnąć w epoce sukcesu. Bo proszę sobie pomyśleć: angielski zespół, niemiecka nazwa, nagrywali we Francji, pierwszy album wychodzi po trzech latach od nagrania w studio, drugi zaś po dwóch! Cóż, ci to dopiero mieli zezowate szczęście... Zibi ..::TRACK-LIST::.. Lemmings (1973) 1. Translation 2. Equals 3. An Appointment With The Master 4. The Settlement Song 5. Long Time Living 6. Strangerstill (You Leave Me) 7. Come All Ye Faceless 8. The Slightest Distance (Is A Long Time) 9. Donna 10. A Thousand Pages Before Bonus Tracks: 11. Equals (Live) 12. Long Time Living (Live) 13. Happiness Is A Warm Jam ..::OBSADA::.. Colin Swinburne - guitar, organ, piano, harpsichord, vocals Peter Kimberley - 6-string bass, piano (2), vocals Brian Smith - drums, vibes (5) With: Karel Beer - organ (7), producer https://www.youtube.com/watch?v=aAVYc52qT9w SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-08-03 12:28:10
Rozmiar: 455.57 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Europejska reedycja wydanego oryginalnie w 1970 roku (wyłącznie w Holandii oraz w Niemczech) jedynego, kompletnie zapomnianego, ale za to świetnego albumu brytyjskiej progresywnej formacji, nawiązującej niemal wprost do nieco jazzującej i jakże typowej dla 1970 roku (saksofon, flet, elektryczna gitara, gęsta perkusja) eklektycznej stylistyki wczesnych Jethro Tull, Blodwyn Pig, Traffic oraz nieznanej formacji Diabolus. Na dętych grał Geoff Leigh - niedługo potem członek formacji Henry Cow. Jedynymi mankamentami tego albumu są: odbiegający od stylistyki reszty kompozycji, 3-minutowy, smętny kawałek otwierający całość oraz wklejone pomiędzy nagrania (chyba) sztuczne oklaski. Doskonała jakość dźwięku! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Crazy Mabel 3:19 2. Keep On Rolling 3:46 3. Driving Song 3:59 4. Beat Goes On 6:43 5. Rag And Bone Man 4:59 6. It's Alright, Ma (It's Only Witchcraft) 4:47 7. You've Never Had It 4:39 8. Sleepy Feeling 4:24 9. Tea Time 4:06 10. Splitting 4:34 ..::OBSADA::.. Vocals - Alan Spriggs Tenor Saxophone - Bryn Collinson Alto Saxophone, Flute (tracks: 7,8) - Geoff Leigh Bass - Jim Sullivan Drums - Les Cirkel Lead Guitar - Mick Connell + Piano - Tom Parker (tracks: 1, 10) https://www.youtube.com/watch?v=M85H6gxEzQ0 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-28 19:14:01
Rozmiar: 105.72 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Europejska reedycja wydanego oryginalnie w 1970 roku (wyłącznie w Holandii oraz w Niemczech) jedynego, kompletnie zapomnianego, ale za to świetnego albumu brytyjskiej progresywnej formacji, nawiązującej niemal wprost do nieco jazzującej i jakże typowej dla 1970 roku (saksofon, flet, elektryczna gitara, gęsta perkusja) eklektycznej stylistyki wczesnych Jethro Tull, Blodwyn Pig, Traffic oraz nieznanej formacji Diabolus. Na dętych grał Geoff Leigh - niedługo potem członek formacji Henry Cow. Jedynymi mankamentami tego albumu są: odbiegający od stylistyki reszty kompozycji, 3-minutowy, smętny kawałek otwierający całość oraz wklejone pomiędzy nagrania (chyba) sztuczne oklaski. Doskonała jakość dźwięku! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Crazy Mabel 3:19 2. Keep On Rolling 3:46 3. Driving Song 3:59 4. Beat Goes On 6:43 5. Rag And Bone Man 4:59 6. It's Alright, Ma (It's Only Witchcraft) 4:47 7. You've Never Had It 4:39 8. Sleepy Feeling 4:24 9. Tea Time 4:06 10. Splitting 4:34 ..::OBSADA::.. Vocals - Alan Spriggs Tenor Saxophone - Bryn Collinson Alto Saxophone, Flute (tracks: 7,8) - Geoff Leigh Bass - Jim Sullivan Drums - Les Cirkel Lead Guitar - Mick Connell + Piano - Tom Parker (tracks: 1, 10) https://www.youtube.com/watch?v=M85H6gxEzQ0 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-28 19:10:09
Rozmiar: 317.16 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. O.R.K. PRESENT SCREAMNASIUM, THE NEW ALBUM FROM EX-PORCUPINE TREE BASSIST COLIN EDWIN, AWARD-WINNING COMPOSER/VOCALIST LEF, KING CRIMSON’S PAT MASTELOTTO, AND MARTA SUITUBI’S CARMELO PIPITONE The expansive and emotive, Screamnasium is O.R.k’s most essential album to date. Spontaneous yet intricately crafted, it is perhaps the most concise statement of the band's sonic aims yet. With the quartet having formed a strong creative bond over the course of three previous studio albums and with countless miles clocked up on tour, the highly anticipated follow up to 2018’s acclaimed Ramagehead has finally arrived. The pent up, derailed energies of O.R.k. have found a release with their gutsy and striking new album Screamnasium. Setting the pace, the lead single/album opener As I Leave delivers the distilled O.R.k. spirit directly to the listener. Lef’s powerful vocals, Carmelo Pipitone’s energetic riffing, Pat Mastelotto’s inventive rhythmic accompaniment and Colin Edwin’s distinctive bass tones all infuse Screamnasium with a refreshed intensity and a new luminosity. Energy levels are maintained throughout the 42 minute runtime as O.R.k. state the case for optimism, tolerance and inclusivity - these are hopeful anthems for an increasingly uncertain world. A highlight is Consequence, where Lef spars with Grammy-winning vocal phenom Elisa, best known outside her native Italy for her collaboration with the legendary Ennio Morricone on Quentin Tarantino's Django Unchained soundtrack. Album closer Someone Waits features virtuoso cellist Jo Quail who provides seductive, intertwining melodies that contrast the huge riffs underpinning Screamnasium’s sound. The creative duo of Grammy-winning art director Adam Jones (of Tool) and Marvel/DC Comics illustrator Denis Rodier have handled the artwork and layout to create an iconic album artwork with remarkable visual imagery, while mixing and Mastering duties have been undertaken by Machine (Lamb of God, King Crimson, Clutch). Encompassing a wide breadth of emotional landscapes, Screamnasium is the perfect catharsis for our troubled times. The album will be released on 21 October 2022. I’m one of the ones who was saddened to notice the absence of stellar bass guitarist Colin Edwin on Porcupine Tree’s good-to-tepid Closure/Continuation album earlier this year. Apparently since Edwin didn’t call Steven Wilson during their hiatus, there was no place for him in the band. Fine by me now because we have a new O.R.k. album. Remember their third album Ramagehead three years ago? If not, go read this. Or this review of their second album, Soul of an Octopus. You’ll get the gist: these guys create exciting and vital music that cannot be compared to that of Porcupine Tree. There’s a spontaneity here that is rivaled only by Boss Keloid – in fact, that’s a great comparison. O.R.k. may not be as heavy, but the quirkiness and unique delivery is there in spades, and Screamnasium is no exception. “As I Leave” takes less than a minute to go full Soundgarden on us. It’s a great example of the band’s quirky take on both prog and alt-metal, with the quiet, airy verses and massive choruses. Keyboards flit about the speakers, odd vocal oohs and ahhs blip in and out, acoustic guitars mix with crunchy electric, and Pat Mastelotto destroys his drumkit. What a killer opening track. “Unspoken Words” shows a slightly different version of the band, with an intricate riff accompanied by an equally intricate vocal arrangement. The duet with Elisa (Toffoli, although she only goes by her first name) on “Consequence” is magnificently alluring, as the singers go back and forth and around each other in an oddly seductive manner. Speaking of vocals, despite the pedigree of Edwin and Mastelotto, LEF is the star of O.R.k.’s show. The Soundgarden comparisons are not included by accident; LEF has the vocal range of Chris Cornell, sounding just like him when he lets it rip and adding his own unique timbre to the softer, airier melodies. It’s a fantastic performance across the entire album. And yes, Edwin’s bass work is sublime and Mastelotto’s drumming is mind-numbingly cool, and Carmelo Pipitone is an amazing guitarist, but whenever LEF sings (kind of like Boss Keloid’s Alex Hurst) he absolutely takes over the song but manages to do so without over-singing. Rather, he just makes each song sparkle more than I suspect any other singer could. O.R.k. have been together for four albums now, and that comfort level shines throughout, with each band member knowing exactly how to mesh with the others at every step. Each song is a cohesive whole, but you can isolate the musicians and hear very cool things happening, at times quite subtly. Listen to “Hope for the Ordinary,” which is anything but. Edwin’s bass lines anchor the song perfectly, Mastelotto’s playing is neither simple nor indulgent, Pipitone’s guitars bend and flex much like Adrian Belew, and LEF’s vocals hypnotize. And that’s not even the strongest track: that honor goes to album closer “Someone Waits,” a slow burner led by a great cello performance from Jo Quail. Or possibly “Deadly Bite,” which might be one of the most menacing tracks of the year. O.R.k. just may be the most underrated heavy prog band going. Screamnasium marks their fourth solid outing, and in fact, might be their best yet. Their unique blend of prog, metal, alt-rock, acoustic, and more combined with the disconcerting yet charismatic vocal arrangements will keep listeners coming back time and again. And each time we will hear something new in each song. New gems combined with a desire to keep listening to the whole album equals a Great rating in my book, and it should in yours as well. Huck'n'Roll ..::TRACK-LIST::.. 1. As I Leave 03:57 2. Unspoken Words 03:39 3. Consequence (feat. Elisa) 04:10 4. I Feel Wrong 04:00 5. Don't Call Me A Joke 03:24 6. Hope For The Ordinary 04:37 7. Deadly Bite 03:57 8. Something Broke 04:17 9. Lonely Crowd 03:58 10. Someone Waits 05:34 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards, Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari, LEF Drums [Acoustic, Electronic], Percussion - Pat Mastelotto Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar, Backing Vocals - Carmelo Pipitone Cello - Jo Quail (tracks: 10) Vocals - Elisa (tracks: 3) https://www.youtube.com/watch?v=KkV8YQ2WPBA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-23 19:01:06
Rozmiar: 97.47 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. O.R.K. PRESENT SCREAMNASIUM, THE NEW ALBUM FROM EX-PORCUPINE TREE BASSIST COLIN EDWIN, AWARD-WINNING COMPOSER/VOCALIST LEF, KING CRIMSON’S PAT MASTELOTTO, AND MARTA SUITUBI’S CARMELO PIPITONE The expansive and emotive, Screamnasium is O.R.k’s most essential album to date. Spontaneous yet intricately crafted, it is perhaps the most concise statement of the band's sonic aims yet. With the quartet having formed a strong creative bond over the course of three previous studio albums and with countless miles clocked up on tour, the highly anticipated follow up to 2018’s acclaimed Ramagehead has finally arrived. The pent up, derailed energies of O.R.k. have found a release with their gutsy and striking new album Screamnasium. Setting the pace, the lead single/album opener As I Leave delivers the distilled O.R.k. spirit directly to the listener. Lef’s powerful vocals, Carmelo Pipitone’s energetic riffing, Pat Mastelotto’s inventive rhythmic accompaniment and Colin Edwin’s distinctive bass tones all infuse Screamnasium with a refreshed intensity and a new luminosity. Energy levels are maintained throughout the 42 minute runtime as O.R.k. state the case for optimism, tolerance and inclusivity - these are hopeful anthems for an increasingly uncertain world. A highlight is Consequence, where Lef spars with Grammy-winning vocal phenom Elisa, best known outside her native Italy for her collaboration with the legendary Ennio Morricone on Quentin Tarantino's Django Unchained soundtrack. Album closer Someone Waits features virtuoso cellist Jo Quail who provides seductive, intertwining melodies that contrast the huge riffs underpinning Screamnasium’s sound. The creative duo of Grammy-winning art director Adam Jones (of Tool) and Marvel/DC Comics illustrator Denis Rodier have handled the artwork and layout to create an iconic album artwork with remarkable visual imagery, while mixing and Mastering duties have been undertaken by Machine (Lamb of God, King Crimson, Clutch). Encompassing a wide breadth of emotional landscapes, Screamnasium is the perfect catharsis for our troubled times. The album will be released on 21 October 2022. I’m one of the ones who was saddened to notice the absence of stellar bass guitarist Colin Edwin on Porcupine Tree’s good-to-tepid Closure/Continuation album earlier this year. Apparently since Edwin didn’t call Steven Wilson during their hiatus, there was no place for him in the band. Fine by me now because we have a new O.R.k. album. Remember their third album Ramagehead three years ago? If not, go read this. Or this review of their second album, Soul of an Octopus. You’ll get the gist: these guys create exciting and vital music that cannot be compared to that of Porcupine Tree. There’s a spontaneity here that is rivaled only by Boss Keloid – in fact, that’s a great comparison. O.R.k. may not be as heavy, but the quirkiness and unique delivery is there in spades, and Screamnasium is no exception. “As I Leave” takes less than a minute to go full Soundgarden on us. It’s a great example of the band’s quirky take on both prog and alt-metal, with the quiet, airy verses and massive choruses. Keyboards flit about the speakers, odd vocal oohs and ahhs blip in and out, acoustic guitars mix with crunchy electric, and Pat Mastelotto destroys his drumkit. What a killer opening track. “Unspoken Words” shows a slightly different version of the band, with an intricate riff accompanied by an equally intricate vocal arrangement. The duet with Elisa (Toffoli, although she only goes by her first name) on “Consequence” is magnificently alluring, as the singers go back and forth and around each other in an oddly seductive manner. Speaking of vocals, despite the pedigree of Edwin and Mastelotto, LEF is the star of O.R.k.’s show. The Soundgarden comparisons are not included by accident; LEF has the vocal range of Chris Cornell, sounding just like him when he lets it rip and adding his own unique timbre to the softer, airier melodies. It’s a fantastic performance across the entire album. And yes, Edwin’s bass work is sublime and Mastelotto’s drumming is mind-numbingly cool, and Carmelo Pipitone is an amazing guitarist, but whenever LEF sings (kind of like Boss Keloid’s Alex Hurst) he absolutely takes over the song but manages to do so without over-singing. Rather, he just makes each song sparkle more than I suspect any other singer could. O.R.k. have been together for four albums now, and that comfort level shines throughout, with each band member knowing exactly how to mesh with the others at every step. Each song is a cohesive whole, but you can isolate the musicians and hear very cool things happening, at times quite subtly. Listen to “Hope for the Ordinary,” which is anything but. Edwin’s bass lines anchor the song perfectly, Mastelotto’s playing is neither simple nor indulgent, Pipitone’s guitars bend and flex much like Adrian Belew, and LEF’s vocals hypnotize. And that’s not even the strongest track: that honor goes to album closer “Someone Waits,” a slow burner led by a great cello performance from Jo Quail. Or possibly “Deadly Bite,” which might be one of the most menacing tracks of the year. O.R.k. just may be the most underrated heavy prog band going. Screamnasium marks their fourth solid outing, and in fact, might be their best yet. Their unique blend of prog, metal, alt-rock, acoustic, and more combined with the disconcerting yet charismatic vocal arrangements will keep listeners coming back time and again. And each time we will hear something new in each song. New gems combined with a desire to keep listening to the whole album equals a Great rating in my book, and it should in yours as well. Huck'n'Roll ..::TRACK-LIST::.. 1. As I Leave 03:57 2. Unspoken Words 03:39 3. Consequence (feat. Elisa) 04:10 4. I Feel Wrong 04:00 5. Don't Call Me A Joke 03:24 6. Hope For The Ordinary 04:37 7. Deadly Bite 03:57 8. Something Broke 04:17 9. Lonely Crowd 03:58 10. Someone Waits 05:34 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards, Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari, LEF Drums [Acoustic, Electronic], Percussion - Pat Mastelotto Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar, Backing Vocals - Carmelo Pipitone Cello - Jo Quail (tracks: 10) Vocals - Elisa (tracks: 3) https://www.youtube.com/watch?v=KkV8YQ2WPBA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-23 18:57:33
Rozmiar: 315.39 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Emerson Lake & Palmer - A Time And A Place (4 CD) --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Emerson Lake & Palmer Album................: A Time And A Place Genre................: Progressive Rock Source...............: CD Year.................: 2010 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 59-72 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Shout! Factory Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 1 - The Early '70s --------------------------------------------------------------------- 1. Emerson Lake & Palmer - The Barbarian [05:06] 2. Emerson Lake & Palmer - Take A Pebble [12:47] 3. Emerson Lake & Palmer - Ballad Of Blue [04:03] 4. Emerson Lake & Palmer - High Level Fugue [07:46] 5. Emerson Lake & Palmer - Hoedown [04:04] 6. Emerson Lake & Palmer - Still... You Turn Me On [02:59] 7. Emerson Lake & Palmer - Lucky Man [03:05] 8. Emerson Lake & Palmer - Karn Evil 9 (1st,2nd & 3rd Impressions)[34:01] Playing Time.........: 01:13:54 Total Size...........: 453,74 MB --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 2 - The Late '70s --------------------------------------------------------------------- 1. Emerson, Lake & Palmer - Peter Gunn Theme [03:36] 2. Emerson, Lake & Palmer - Pictures At An Exhibition [15:39] 3. Emerson, Lake & Palmer - Tiger In A Spotlight [04:06] 4. Emerson, Lake & Palmer - Maple Leaf Rag [01:15] 5. Emerson, Lake & Palmer - Tank [02:10] 6. Emerson, Lake & Palmer - Drum Solo [06:45] 7. Emerson, Lake & Palmer - The Enemy God Dances With The Black Spirits[02:40] 8. Emerson, Lake & Palmer - Watching Over You [04:08] 9. Emerson, Lake & Palmer - Pirates [13:05] 10. Emerson, Lake & Palmer - Tarkus [17:25] 11. Emerson, Lake & Palmer - Show Me The Way To Go Home [05:21] Playing Time.........: 01:16:14 Total Size...........: 503,80 MB --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 3 - The '90s --------------------------------------------------------------------- 1. Emerson Lake & Palmer - Knife Edge [05:39] 2. Emerson Lake & Palmer - Paper Blood [04:10] 3. Emerson Lake & Palmer - Black Moon [06:17] 4. Emerson Lake & Palmer - Creole Dance [05:12] 5. Emerson Lake & Palmer - From The Beginning [04:05] 6. Emerson Lake & Palmer - Honky Tonk Train Blues [03:35] 7. Emerson Lake & Palmer - Affairs Of The Heart [04:06] 8. Emerson Lake & Palmer - Touch And Go [03:04] 9. Emerson Lake & Palmer - A Time And A Place [03:04] 10. Emerson Lake & Palmer - Bitches Crystal [04:23] 11. Emerson Lake & Palmer - Instrumental Jam [01:49] 12. Emerson Lake & Palmer - Fanfare For The Common Man - America - Rondo[16:13] Playing Time.........: 01:01:42 Total Size...........: 453,66 MB --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 4 - This Boot's For You - A Fan's View --------------------------------------------------------------------- 1. Emerson Lake & Palmer - Introduction [01:23] 2. Emerson Lake & Palmer - The Endless Enigma [08:21] 3. Emerson Lake & Palmer - Abaddon's Bolero [08:36] 4. Emerson Lake & Palmer - Jeremy Bender - The Sheriff [05:23] 5. Emerson Lake & Palmer - Toccata (includes Drum Solo) [15:49] 6. Emerson Lake & Palmer - Jerusalem [02:51] 7. Emerson Lake & Palmer - Nutrocker [06:27] 8. Emerson Lake & Palmer - C'est La Vie [04:27] 9. Emerson Lake & Palmer - Piano Concerto #1 3rd Movement [06:36] 10. Emerson Lake & Palmer - Closer To Believing [06:08] 11. Emerson Lake & Palmer - Close To Home [03:37] 12. Emerson Lake & Palmer - I Believe in Father Christmas [03:24] Playing Time.........: 01:13:05 Total Size...........: 427,45 MB ![]()
Seedów: 169
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-21 10:16:42
Rozmiar: 1.86 GB
Peerów: 41
Dodał: rajkad
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. O tym angielskim zespole praktycznie nie było wiadomo nic. Zero informacji na temat jego historii. Muzycy, którzy pojawili się znikąd, nagrali jedną niesamowitą, absolutnie kapitalną i uroczą płytę w historii rocka, wydaną w niskim nakładzie, po czym słuch o nich zaginął. Dopiero austriacka reedycja w digipaku firmy Rise Above z 2010 roku (o ile się orientuję niestety już niedostępna na rynku) zawiera booklet, z którego dowiedzieć się można co nieco o zespole. Muzyka na tym albumie to prawdziwy undergroud. Mamy tu niemal wszystko: połączenie rocka progresywnego z jazzem, bluesem, folkiem, a także z hard rockiem i heavy metalem! Źródeł grupy należy szukać w południowym Londynie i w miejscowości Wadsworth, skąd wywodzili się członkowie zespołu. Działali w zespołach, o których dziś być może tylko najbardziej zaawansowani muzyczni archeolodzy wiedzą, że istniały. Co prawda The Garret Singers wydali folkową płytę z Johnem Chellenger’em (sax.)jako… wokalistą(!), zaś Dave Morris (voc. keyboards) i Terry Williams (g) gdzieś od 1967 roku wspólnie grali w zespole The Roadrunners (nota bene w Liverpoolu istniał w tym samym czasie zespół o identycznej nazwie). Pozostali muzycy: Jeff Watts (bg) udzielał się w grupie Design, zaś Chris „The Rat” Martin (dr), który zastąpił Colina Shorta, pogrywał w tak różnych i tak wielu grupach, że dziś nie sposób odtworzyć ich nazwy. Spotkanie całej piątki zaowocowało powstaniem zespołu STEEL MILL. Grali bardzo dużo koncertów, na których szlifowali i sprawdzali przed publicznością swój własny repertuar. Warto wspomnieć, że np. w legendarnym klubie Marquee występowali z takimi zespołami jak Hawkwind, The Face, Wishbone Ash, Pink Fairies, czy Audience. W lipcu 1971 roku wystąpili na Festiwalu w Reading. „Nogi i nie tylko one, trzęsły się nam ze strachu. Nigdy wcześniej nie graliśmy przed tak wielką publicznością” – wspomina John Challenger. Często też wybierali się do Hamburga i innych niemieckich miast, gdzie zaczynali zdobywać uznanie i coraz szersze grono tamtejszych fanów. Nie było więc przypadku, że to właśnie w Niemczech pierwszy ich singiel ” Green Eyed God/Zangwill” wydany we wrześniu 1971 roku (przez tamtejszy Bellaphon z bardzo fajną okładką) odniósł spory sukces. W Anglii wydała go mała firma Penny Farthing i singiel mimo, że promowany był między innymi przez legendarne Radio Luxembourg dotarł tylko do 51 miejsca na British National Singles Chart. Mała płytka ukazała się także w Belgii i we Włoszech. To był dobry czas na dużą płytę, która zatytułowana „Green Eyed God” została nagrana w grudniu 1971 roku w słynnym londyńskim Delane Lea Studios i jeszcze tego samego roku trafiła na rynek niemiecki. Dlaczego jednocześnie nie ukazała się w Anglii? No właśnie. Tu zaczynają dziać się dziwne i doprawdy nieprawdopodobne rzeczy. Brytyjczycy zwlekają z jego wydaniem. Ktoś wpadł na „genialny” pomysł, by wypuścić przedtem jeszcze jeden singiel, który pomógłby promować album. Niby logiczne. Tyle, że grupie zaproponowano nagranie utworu zespołu… Status Quo. Rozpętała się awantura, zespół zagroził zerwaniem kontraktu nie zgadzając się na to pod żadnym warunkiem. Ostatecznie druga mała płytka „Get On The Line/Summer’s Child” ukazała się w maju 1972r. Niestety singiel przeszedł niezauważony i wytwórnia Penny Farthing podjęła decyzję o wstrzymaniu dystrybucji nagranego już albumu na czas nieokreślony. Wydała go w Anglii dopiero w 1975 roku, kiedy zespół STEEL MILL dawno już nie istniał. Tym sposobem bezpowrotnie zatrzaśnięto drzwi do kariery nietuzinkowemu zespołowi o wielkich możliwościach artystycznych. Zanim przejdę do omawiania albumu, jeszcze mała ciekawostka. Pierwsze niemieckie wydanie płyty różniło się kolorem obramowania okładki. Brytyjskie (bardziej znane) jest koloru zielonego, niemieckie zaś było czarne. Niby drobiazg, ale dla kolekcjonerów istotna być może wskazówka. Przejdźmy więc do zawartości albumu. Już otwierający płytę, wielowątkowy „Blood Runs Deep” przekonuje nas jaki muzyczny skarb został zakopany przez historię. Mocne rockowe wejście z całkiem przyzwoitym riffem gitarowym i równie mocnym wokalem. A po chwili lekkie złagodzenie i wchodzi jazzujący saksofon. To on jest tu wiodącym instrumentem. W środku piękny motyw balladowy i powtórzona kilkakrotnie prośba wokalisty „Take me along for the ride”. Prawdziwy rocker i niemal anielskie klimaty. Piękne klimaty z łkającą, momentami grającą unisono gitarą i fletem mamy też w „Summers Child” . To przepiękna i delikatna ballada. Orientalnie jazzujący „Mijo And The Lying Of The Witch” przemienia się w środku w ostrą jazdę hard rockową za sprawą gitary i riffów, których tak na dobrą sprawę nie powstydziłyby się zespoły takie jak Black Sabbath, czy Deep Purple. I jeszcze w to wszystko zmieściły się cudowne partie fletu! „Green Eyed God” to najbardziej niezwykły utwór na tej płycie. W tej tytułowej kompozycji dzieje się tyle, że trudno opisać to wszystko słowami. Tego utworu powinno posłuchać się wielokrotnie. Gwarantuję, że za każdym razem znajdzie się w nim coś nowego. Partie fletu tworzą mroczny, fascynujący klimat. Długie partie solowe, wycieczki w stronę jazz rocka, a wszystko to jeszcze podszyte blues-rockowym charakterem. Jest tutaj wszystko, za co można pokochać ten zespół i tę muzykę. Progresywne, czyste jak łza partie gitary odnajdziemy w „Turn The Page Over”. Do tego ten charakterystyczny fortepian na początku i niesamowita melodyjność wokali, to tylko niektóre składniki tej czarującej piosenki (nie boję się w tym miejscu użyć tego określenia), będąca jak przysłowiowa wisienka na torcie. Na końcu płyty (no, prawie na samym końcu) mamy niepokojąco rozpoczynający się „Black Jewel Of The Forest” Taka bardziej mroczna odmiana folku, z bardzo intensywną grą sekcji rytmicznej. z głównym riffem granym najpierw na basie, a potem podchwyconym przez gitarzystę. Znam ten motyw. To „No Place To Go” bluesmana Howlin’ Wolfa wykorzystany także przez Led Zeppelin w „How Many More Times”. Całość kończy urocza miniaturka muzyczna „Har Fleur” trwająca 44 sekundy. Cudowne zakończenie, cudownej i niezwykłej płyty. „Zielonooki Bóg” został ponownie wydany w 2010 roku pod tytułem „Jewels Of The Forest” przez austriacką wytwórnię Rise Above ze zmienioną co prawda okładką, ale za to z 32-stronicową książeczką i dodatkowymi dziewięcioma nagraniami! Kapitalne wydawnictwo! Oczywiście największą gratką dla fana muzyki są te dodatkowe nagrania. Mamy tu pierwszy singiel STEEL MILL , oraz stronę „A” drugiego „Get On Line”, który wyróżnia się tryskającą energią jakiej nie powstydziłyby się garażowe zespoły psychodeliczne. Do tego fantastyczne nagrania z kwietnia 1970 roku z poprzednim perkusistą, Colinem Shortem (aż pięć niesamowitych i cudownie brzmiących utworów!), oraz.. i tu spora niespodzianka: jedno 5-cio minutowe nagranie zrealizowane pomiędzy kwietniem, a lipcem 2010 roku! Co prawda w lekko zmienionym składzie, bo bez dwóch oryginalnych gitarzystów Terry’ego Williamsa i Jeffa Wattsa, ale z klimatem muzycznym jak z roku 1971! Piękne zakończenie niezwykłej płyty niezwykłego zespołu. Zibi One of the most obscure release from England (the history of the band and whereabouts of the musicians are still unknown) and most-searched after vinyl by collectors, and one of the best beloved in ProgArchives for a famous unsolicited job application (see last paragraph of the present review). If in a lot of case, rare and expensive does not necessarily mean good or excellent, but in Steel Mill, such is the case. Released in 72 in Germany, this album got its UK release three years later, by which time the group had disbanded. This quintet is your standard quartet plus wind player and develop a heavy progressive so typical of the first years of the 70's and is a pure delight for the progheads searching for lost gems: I AM one of them. Sound-wise Steel Mill is a mix of Raw Material, some hard-riffing from Heep or Sabbath. All of the tracks are penned by wind player John Challenger and keysman and singer Dave Morris. The heavy-riffed opener Blood Runs Deep is a rather fitting intro, as soon as the first break leads us to a sax/guitar crescendo and quick time changes. Summer Child is one of the highlights of this very even album, where no weaker track exists. Its deep and dark climate underlined by a low-timbre flute works wonder on your imagination. Hard riffs open the longer track of the first side of the wax slide, but its multipkle changes allows plenty of ambiances, some of them not far away from Black Sabbath and Atomic Rooster. The closer, Treadmill, is probably their hardest/heaviest track and the Sabbath influences are loud and clear in this song. The second side opens on the superb 9-min title track with a haunting (and eastern-sounding) flute over a steady tom-drumming and psalm-like vocals, before the heavy guitar takes the song to a higher and harder climate. Clearly this song is the one that gives the album its weight in prog content, with its slight ethnic influences. Production-wise the album uses the fade-outs and the fade-ins a bit too systematically, but the only time this is slightly bothersome is in the middle of this great track. Turn The Page Over is yet another superb moments and it clearly invites in their next tale of paradise. Black Jewel Of The Forest is the apex of the album, with its slow flute and toms intro (already heard earlier in the album) before a tense guitar enters to modify the drumming and the ambiances switching gradually into a haunting, almost satanic mood: grandiose. The closing interlude is a fitting outro for an almost flawless album. Steel Mill had also released two singles the following yea r, each time featuring a song from the album and a non-album B-side. Although the album tracks were edited to fit the singles format Repertoire record chose not too include these two songs as bonuses (which is just as well, since they are available in the better longer format), but they did choose to include the two non-album tracks, much to our joy. Obscurity. Obviously not recorded during the same sessions and mixed differently, the two tracks differ a bit from the rest of the album, without sticking out like a sore thumb. Get On The Line was a clear attempt at breaking the market with its basic repeated chorus and songs structures. The same can be said of Zang Will, but the second offers more to the proghead's ears because of more interplay and clear cut solos. Be careful when looking for this album, as there are some bootlegs both in vinyl and in CD. In its digital form, this album comes with two bonus tracks coming from associated singles - which I have no idea if they are in the same line than the album per se. In any way, shape or form, this album is a real must if you love heavy prog. This album even prompted some Pakistani engineer to apply for a job in this website, and that fact alone makes it a classic album in our beloved Prog Archives;-) Sean Trane ..::TRACK-LIST::.. 1. Blood Runs Deep 5:19 2. Summers Child 4:24 3. Majo and the Laying of the Witch 7:52 4. Treadmil 4:00 5. Green Eyed God 9:51 6. Turn the Page Over 3:56 7. Black Jewel of the Forest 6:13 8. Har Fleur 0:45 Bonus Tracks: 9. Get On The Line (A-side, 1972) 4:13 10. Zangwill (B-side, 1971) 3:45 11. Green Eyed God (A-side, 1971) 3:46 12. Confusion (Demo, 1970) 3:55 13. Love's Come By (Demo, 1970) 2:49 14. Keep Working (Demo, 1970) 3:57 15. Super Clean Man (Demo, 1970) 3:33 16. Monday Arrives (Demo, 1970) 3:14 17. Growing Bald (Demo, 1970) 3:53 ..::OBSADA::.. David Morris - vocals, keyboards Terry Williams - guitar John Challenger - sax, woodwind, guitar (17) Jeff Watts - bass (1-9) Chris Martin - drums, percussion (1-11) Derek Chandler - bass (10-17) Colin Short - drums (12-17) https://www.youtube.com/watch?v=29G9WrqL3Qs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-15 12:47:51
Rozmiar: 174.96 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. O tym angielskim zespole praktycznie nie było wiadomo nic. Zero informacji na temat jego historii. Muzycy, którzy pojawili się znikąd, nagrali jedną niesamowitą, absolutnie kapitalną i uroczą płytę w historii rocka, wydaną w niskim nakładzie, po czym słuch o nich zaginął. Dopiero austriacka reedycja w digipaku firmy Rise Above z 2010 roku (o ile się orientuję niestety już niedostępna na rynku) zawiera booklet, z którego dowiedzieć się można co nieco o zespole. Muzyka na tym albumie to prawdziwy undergroud. Mamy tu niemal wszystko: połączenie rocka progresywnego z jazzem, bluesem, folkiem, a także z hard rockiem i heavy metalem! Źródeł grupy należy szukać w południowym Londynie i w miejscowości Wadsworth, skąd wywodzili się członkowie zespołu. Działali w zespołach, o których dziś być może tylko najbardziej zaawansowani muzyczni archeolodzy wiedzą, że istniały. Co prawda The Garret Singers wydali folkową płytę z Johnem Chellenger’em (sax.)jako… wokalistą(!), zaś Dave Morris (voc. keyboards) i Terry Williams (g) gdzieś od 1967 roku wspólnie grali w zespole The Roadrunners (nota bene w Liverpoolu istniał w tym samym czasie zespół o identycznej nazwie). Pozostali muzycy: Jeff Watts (bg) udzielał się w grupie Design, zaś Chris „The Rat” Martin (dr), który zastąpił Colina Shorta, pogrywał w tak różnych i tak wielu grupach, że dziś nie sposób odtworzyć ich nazwy. Spotkanie całej piątki zaowocowało powstaniem zespołu STEEL MILL. Grali bardzo dużo koncertów, na których szlifowali i sprawdzali przed publicznością swój własny repertuar. Warto wspomnieć, że np. w legendarnym klubie Marquee występowali z takimi zespołami jak Hawkwind, The Face, Wishbone Ash, Pink Fairies, czy Audience. W lipcu 1971 roku wystąpili na Festiwalu w Reading. „Nogi i nie tylko one, trzęsły się nam ze strachu. Nigdy wcześniej nie graliśmy przed tak wielką publicznością” – wspomina John Challenger. Często też wybierali się do Hamburga i innych niemieckich miast, gdzie zaczynali zdobywać uznanie i coraz szersze grono tamtejszych fanów. Nie było więc przypadku, że to właśnie w Niemczech pierwszy ich singiel ” Green Eyed God/Zangwill” wydany we wrześniu 1971 roku (przez tamtejszy Bellaphon z bardzo fajną okładką) odniósł spory sukces. W Anglii wydała go mała firma Penny Farthing i singiel mimo, że promowany był między innymi przez legendarne Radio Luxembourg dotarł tylko do 51 miejsca na British National Singles Chart. Mała płytka ukazała się także w Belgii i we Włoszech. To był dobry czas na dużą płytę, która zatytułowana „Green Eyed God” została nagrana w grudniu 1971 roku w słynnym londyńskim Delane Lea Studios i jeszcze tego samego roku trafiła na rynek niemiecki. Dlaczego jednocześnie nie ukazała się w Anglii? No właśnie. Tu zaczynają dziać się dziwne i doprawdy nieprawdopodobne rzeczy. Brytyjczycy zwlekają z jego wydaniem. Ktoś wpadł na „genialny” pomysł, by wypuścić przedtem jeszcze jeden singiel, który pomógłby promować album. Niby logiczne. Tyle, że grupie zaproponowano nagranie utworu zespołu… Status Quo. Rozpętała się awantura, zespół zagroził zerwaniem kontraktu nie zgadzając się na to pod żadnym warunkiem. Ostatecznie druga mała płytka „Get On The Line/Summer’s Child” ukazała się w maju 1972r. Niestety singiel przeszedł niezauważony i wytwórnia Penny Farthing podjęła decyzję o wstrzymaniu dystrybucji nagranego już albumu na czas nieokreślony. Wydała go w Anglii dopiero w 1975 roku, kiedy zespół STEEL MILL dawno już nie istniał. Tym sposobem bezpowrotnie zatrzaśnięto drzwi do kariery nietuzinkowemu zespołowi o wielkich możliwościach artystycznych. Zanim przejdę do omawiania albumu, jeszcze mała ciekawostka. Pierwsze niemieckie wydanie płyty różniło się kolorem obramowania okładki. Brytyjskie (bardziej znane) jest koloru zielonego, niemieckie zaś było czarne. Niby drobiazg, ale dla kolekcjonerów istotna być może wskazówka. Przejdźmy więc do zawartości albumu. Już otwierający płytę, wielowątkowy „Blood Runs Deep” przekonuje nas jaki muzyczny skarb został zakopany przez historię. Mocne rockowe wejście z całkiem przyzwoitym riffem gitarowym i równie mocnym wokalem. A po chwili lekkie złagodzenie i wchodzi jazzujący saksofon. To on jest tu wiodącym instrumentem. W środku piękny motyw balladowy i powtórzona kilkakrotnie prośba wokalisty „Take me along for the ride”. Prawdziwy rocker i niemal anielskie klimaty. Piękne klimaty z łkającą, momentami grającą unisono gitarą i fletem mamy też w „Summers Child” . To przepiękna i delikatna ballada. Orientalnie jazzujący „Mijo And The Lying Of The Witch” przemienia się w środku w ostrą jazdę hard rockową za sprawą gitary i riffów, których tak na dobrą sprawę nie powstydziłyby się zespoły takie jak Black Sabbath, czy Deep Purple. I jeszcze w to wszystko zmieściły się cudowne partie fletu! „Green Eyed God” to najbardziej niezwykły utwór na tej płycie. W tej tytułowej kompozycji dzieje się tyle, że trudno opisać to wszystko słowami. Tego utworu powinno posłuchać się wielokrotnie. Gwarantuję, że za każdym razem znajdzie się w nim coś nowego. Partie fletu tworzą mroczny, fascynujący klimat. Długie partie solowe, wycieczki w stronę jazz rocka, a wszystko to jeszcze podszyte blues-rockowym charakterem. Jest tutaj wszystko, za co można pokochać ten zespół i tę muzykę. Progresywne, czyste jak łza partie gitary odnajdziemy w „Turn The Page Over”. Do tego ten charakterystyczny fortepian na początku i niesamowita melodyjność wokali, to tylko niektóre składniki tej czarującej piosenki (nie boję się w tym miejscu użyć tego określenia), będąca jak przysłowiowa wisienka na torcie. Na końcu płyty (no, prawie na samym końcu) mamy niepokojąco rozpoczynający się „Black Jewel Of The Forest” Taka bardziej mroczna odmiana folku, z bardzo intensywną grą sekcji rytmicznej. z głównym riffem granym najpierw na basie, a potem podchwyconym przez gitarzystę. Znam ten motyw. To „No Place To Go” bluesmana Howlin’ Wolfa wykorzystany także przez Led Zeppelin w „How Many More Times”. Całość kończy urocza miniaturka muzyczna „Har Fleur” trwająca 44 sekundy. Cudowne zakończenie, cudownej i niezwykłej płyty. „Zielonooki Bóg” został ponownie wydany w 2010 roku pod tytułem „Jewels Of The Forest” przez austriacką wytwórnię Rise Above ze zmienioną co prawda okładką, ale za to z 32-stronicową książeczką i dodatkowymi dziewięcioma nagraniami! Kapitalne wydawnictwo! Oczywiście największą gratką dla fana muzyki są te dodatkowe nagrania. Mamy tu pierwszy singiel STEEL MILL , oraz stronę „A” drugiego „Get On Line”, który wyróżnia się tryskającą energią jakiej nie powstydziłyby się garażowe zespoły psychodeliczne. Do tego fantastyczne nagrania z kwietnia 1970 roku z poprzednim perkusistą, Colinem Shortem (aż pięć niesamowitych i cudownie brzmiących utworów!), oraz.. i tu spora niespodzianka: jedno 5-cio minutowe nagranie zrealizowane pomiędzy kwietniem, a lipcem 2010 roku! Co prawda w lekko zmienionym składzie, bo bez dwóch oryginalnych gitarzystów Terry’ego Williamsa i Jeffa Wattsa, ale z klimatem muzycznym jak z roku 1971! Piękne zakończenie niezwykłej płyty niezwykłego zespołu. Zibi One of the most obscure release from England (the history of the band and whereabouts of the musicians are still unknown) and most-searched after vinyl by collectors, and one of the best beloved in ProgArchives for a famous unsolicited job application (see last paragraph of the present review). If in a lot of case, rare and expensive does not necessarily mean good or excellent, but in Steel Mill, such is the case. Released in 72 in Germany, this album got its UK release three years later, by which time the group had disbanded. This quintet is your standard quartet plus wind player and develop a heavy progressive so typical of the first years of the 70's and is a pure delight for the progheads searching for lost gems: I AM one of them. Sound-wise Steel Mill is a mix of Raw Material, some hard-riffing from Heep or Sabbath. All of the tracks are penned by wind player John Challenger and keysman and singer Dave Morris. The heavy-riffed opener Blood Runs Deep is a rather fitting intro, as soon as the first break leads us to a sax/guitar crescendo and quick time changes. Summer Child is one of the highlights of this very even album, where no weaker track exists. Its deep and dark climate underlined by a low-timbre flute works wonder on your imagination. Hard riffs open the longer track of the first side of the wax slide, but its multipkle changes allows plenty of ambiances, some of them not far away from Black Sabbath and Atomic Rooster. The closer, Treadmill, is probably their hardest/heaviest track and the Sabbath influences are loud and clear in this song. The second side opens on the superb 9-min title track with a haunting (and eastern-sounding) flute over a steady tom-drumming and psalm-like vocals, before the heavy guitar takes the song to a higher and harder climate. Clearly this song is the one that gives the album its weight in prog content, with its slight ethnic influences. Production-wise the album uses the fade-outs and the fade-ins a bit too systematically, but the only time this is slightly bothersome is in the middle of this great track. Turn The Page Over is yet another superb moments and it clearly invites in their next tale of paradise. Black Jewel Of The Forest is the apex of the album, with its slow flute and toms intro (already heard earlier in the album) before a tense guitar enters to modify the drumming and the ambiances switching gradually into a haunting, almost satanic mood: grandiose. The closing interlude is a fitting outro for an almost flawless album. Steel Mill had also released two singles the following yea r, each time featuring a song from the album and a non-album B-side. Although the album tracks were edited to fit the singles format Repertoire record chose not too include these two songs as bonuses (which is just as well, since they are available in the better longer format), but they did choose to include the two non-album tracks, much to our joy. Obscurity. Obviously not recorded during the same sessions and mixed differently, the two tracks differ a bit from the rest of the album, without sticking out like a sore thumb. Get On The Line was a clear attempt at breaking the market with its basic repeated chorus and songs structures. The same can be said of Zang Will, but the second offers more to the proghead's ears because of more interplay and clear cut solos. Be careful when looking for this album, as there are some bootlegs both in vinyl and in CD. In its digital form, this album comes with two bonus tracks coming from associated singles - which I have no idea if they are in the same line than the album per se. In any way, shape or form, this album is a real must if you love heavy prog. This album even prompted some Pakistani engineer to apply for a job in this website, and that fact alone makes it a classic album in our beloved Prog Archives;-) Sean Trane ..::TRACK-LIST::.. 1. Blood Runs Deep 5:19 2. Summers Child 4:24 3. Majo and the Laying of the Witch 7:52 4. Treadmil 4:00 5. Green Eyed God 9:51 6. Turn the Page Over 3:56 7. Black Jewel of the Forest 6:13 8. Har Fleur 0:45 Bonus Tracks: 9. Get On The Line (A-side, 1972) 4:13 10. Zangwill (B-side, 1971) 3:45 11. Green Eyed God (A-side, 1971) 3:46 12. Confusion (Demo, 1970) 3:55 13. Love's Come By (Demo, 1970) 2:49 14. Keep Working (Demo, 1970) 3:57 15. Super Clean Man (Demo, 1970) 3:33 16. Monday Arrives (Demo, 1970) 3:14 17. Growing Bald (Demo, 1970) 3:53 ..::OBSADA::.. David Morris - vocals, keyboards Terry Williams - guitar John Challenger - sax, woodwind, guitar (17) Jeff Watts - bass (1-9) Chris Martin - drums, percussion (1-11) Derek Chandler - bass (10-17) Colin Short - drums (12-17) https://www.youtube.com/watch?v=29G9WrqL3Qs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-15 12:41:07
Rozmiar: 455.55 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Rewelacja! Wydany w Argentynie w 1974 roku przez niewielką wytwórnię Promusica, autentycznie doskonały, debiutancki album (w idealnym stanie wart na winylu 500 euro) progresywnej argentyńskiej formacji charakteryzował się klasycyzującym brzmieniem organów Hammonda i soczystymi, ciężkawymi partiami DWÓCH gitar na pierwszym planie. To jest granie światowej klasy (po europejsku) - trochę w stylu Deep Purple zmieszanych z Beggars Opera i Focus oraz z wczesnymi Wishbone Ash! Momentami aż trudno uwierzyć, jak dobra jest ta muzyka! Moim zdaniem jest to jeden z trzech najlepszych progresywnych albumów z Ameryki Południowej! JL AVE ROCK were Argentina's answer to a progressive DEEP PURPLE! I love this debut album... Great guitar driven heavy prog psych drenched in tons of Hammond organ. Songs are very well developed with some nice mood variations and dynamic arrangements. Although there are some vocals they play a minor role as the album is mostly instrumental. The entire album is pretty trippy and spacey really with tons of great guitar, bass, drum and Hammond interplay. In many ways this album reminds me of bands from the Ital-prog genre. Clearly AVE ROCK is one of the classics of Argentinian rock and a fantastic play. Loserboy ..::TRACK-LIST::.. 1. Ausencia 5:45 2. El absurdo y la melodía 7:18 3. Gritos 7:09 4. Déjenme seguir 6:43 5. Viva Bélgica 13:17 ..::OBSADA::.. Guitar, Voice - Federico Sainz, Luis Borda Keyboards - Osvaldo Caló Percussion - Daddy Antogna Percussion - Daddy Antogna https://www.youtube.com/watch?v=t971Qxt7p28 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 15
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-13 10:37:48
Rozmiar: 93.85 MB
Peerów: 21
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Rewelacja! Wydany w Argentynie w 1974 roku przez niewielką wytwórnię Promusica, autentycznie doskonały, debiutancki album (w idealnym stanie wart na winylu 500 euro) progresywnej argentyńskiej formacji charakteryzował się klasycyzującym brzmieniem organów Hammonda i soczystymi, ciężkawymi partiami DWÓCH gitar na pierwszym planie. To jest granie światowej klasy (po europejsku) - trochę w stylu Deep Purple zmieszanych z Beggars Opera i Focus oraz z wczesnymi Wishbone Ash! Momentami aż trudno uwierzyć, jak dobra jest ta muzyka! Moim zdaniem jest to jeden z trzech najlepszych progresywnych albumów z Ameryki Południowej! JL AVE ROCK were Argentina's answer to a progressive DEEP PURPLE! I love this debut album... Great guitar driven heavy prog psych drenched in tons of Hammond organ. Songs are very well developed with some nice mood variations and dynamic arrangements. Although there are some vocals they play a minor role as the album is mostly instrumental. The entire album is pretty trippy and spacey really with tons of great guitar, bass, drum and Hammond interplay. In many ways this album reminds me of bands from the Ital-prog genre. Clearly AVE ROCK is one of the classics of Argentinian rock and a fantastic play. Loserboy ..::TRACK-LIST::.. 1. Ausencia 5:45 2. El absurdo y la melodía 7:18 3. Gritos 7:09 4. Déjenme seguir 6:43 5. Viva Bélgica 13:17 ..::OBSADA::.. Guitar, Voice - Federico Sainz, Luis Borda Keyboards - Osvaldo Caló Percussion - Daddy Antogna Percussion - Daddy Antogna https://www.youtube.com/watch?v=t971Qxt7p28 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-13 10:32:41
Rozmiar: 249.66 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Pierwszy raz na CD! Lodestone to brytyjska grupa grająca rocka progresywnego z psychodelicznymi wpływami, w klimacie Procol Harum, The Nice czy Moody Blues, a nawet The Beatles. W ich muzyce dominowały organy, a także bogate użycie orkiestry. Zespół powstał z inicjatywy producenta Tony'ego Atkinsa, a w jego składzie znaleźli się muzycy znani głównie ze sceny freakbeatowej. Niestety "Time Flies" wydany został jedynie w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Fabuła albumu zaczyna się od słów: 'Lot astronautów na nową gwiazdę trwał 300 lat. Czwórka kosmicznych poszukiwaczy przygód w końcu się budzi i odkrywa, jak szybko płynie czas... i jak potrafi płatać okrutne figle...'. First ever CD release for this prog rock epic. Originally recorded by Lodestone in 1971 but only released in three European countries at the time. Remastered by band member Gerry Morris and approved by original producer Tony Atkins. With a booklet featuring new liner notes on the making of the album, along with a science fiction short story. The band features ex-members of The Cymbaline, In- Sect, The Flies and Infinity. The premise of the album’s story: 'The astronauts’ flight to a new star took 300 years. The four space adventurers finally awoke to discover how time flies... and how it can play some very cruel tricks...' ..::TRACK-LIST::.. Time Flies - Part 1 1. Overture: The Birth Of An Idea And It's Coming To Maturity 2. a-Link: A Gathering Of Momentum 2. b-Theme: The Great Adventure Begins 3. a-Castle: The Loneliness Of Men Lost In Space And Time 3. b-The Fault: A Rude Awakening To Alarum 4. I Awake: the Realization Death Is Near 5. Crash Landing Time Flies - Part 2 6. We've Made It : Alive Well And Curious 7. World Wall One: The Sleeping Planet Tells Of It's Origin And Fate 8. Liberation: The Escape And Hope Of Success 9. a-The Observer: Uknown To The Travellers They Are Watched 9. b-We Arrive (Part 1): At Last! An Anthem Of Triumph 10. a-We Arrive (Part 2): You Fools ! The Awful Revelation 10. b-The Space Shanty: Enviroments Change But Not The Men Who Overcome Them 11. The Second Leaving: The Final Act - The Travellers Travel On - What Will They Find? ..::OBSADA::.. Keyboards, Guitar, Backing Vocals - John Da Costa Lead Vocals, Percussion, Guitar - John Hollis Bass, Guitar, Backing Vocals - Gerry Morris Drums, Percussion, Guitar, Backing Vocals - Phil Chesterton https://www.youtube.com/watch?v=-eT7OWjxbzg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-12 12:40:03
Rozmiar: 89.59 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Pierwszy raz na CD! Lodestone to brytyjska grupa grająca rocka progresywnego z psychodelicznymi wpływami, w klimacie Procol Harum, The Nice czy Moody Blues, a nawet The Beatles. W ich muzyce dominowały organy, a także bogate użycie orkiestry. Zespół powstał z inicjatywy producenta Tony'ego Atkinsa, a w jego składzie znaleźli się muzycy znani głównie ze sceny freakbeatowej. Niestety "Time Flies" wydany został jedynie w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Fabuła albumu zaczyna się od słów: 'Lot astronautów na nową gwiazdę trwał 300 lat. Czwórka kosmicznych poszukiwaczy przygód w końcu się budzi i odkrywa, jak szybko płynie czas... i jak potrafi płatać okrutne figle...'. First ever CD release for this prog rock epic. Originally recorded by Lodestone in 1971 but only released in three European countries at the time. Remastered by band member Gerry Morris and approved by original producer Tony Atkins. With a booklet featuring new liner notes on the making of the album, along with a science fiction short story. The band features ex-members of The Cymbaline, In- Sect, The Flies and Infinity. The premise of the album’s story: 'The astronauts’ flight to a new star took 300 years. The four space adventurers finally awoke to discover how time flies... and how it can play some very cruel tricks...' ..::TRACK-LIST::.. Time Flies - Part 1 1. Overture: The Birth Of An Idea And It's Coming To Maturity 2. a-Link: A Gathering Of Momentum 2. b-Theme: The Great Adventure Begins 3. a-Castle: The Loneliness Of Men Lost In Space And Time 3. b-The Fault: A Rude Awakening To Alarum 4. I Awake: the Realization Death Is Near 5. Crash Landing Time Flies - Part 2 6. We've Made It : Alive Well And Curious 7. World Wall One: The Sleeping Planet Tells Of It's Origin And Fate 8. Liberation: The Escape And Hope Of Success 9. a-The Observer: Uknown To The Travellers They Are Watched 9. b-We Arrive (Part 1): At Last! An Anthem Of Triumph 10. a-We Arrive (Part 2): You Fools ! The Awful Revelation 10. b-The Space Shanty: Enviroments Change But Not The Men Who Overcome Them 11. The Second Leaving: The Final Act - The Travellers Travel On - What Will They Find? ..::OBSADA::.. Keyboards, Guitar, Backing Vocals - John Da Costa Lead Vocals, Percussion, Guitar - John Hollis Bass, Guitar, Backing Vocals - Gerry Morris Drums, Percussion, Guitar, Backing Vocals - Phil Chesterton https://www.youtube.com/watch?v=-eT7OWjxbzg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-12 12:35:47
Rozmiar: 217.65 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja niemal zupełnie nieznanego albumu anonimowego zespołu z Włoch, który pod koniec 1971 roku dla mikrowytwórni nagrał swój jedyny album, należący od ponad 30 lat do mojej TOP 5 włoskiego progresywnego rocka. Instrumentalna, bardzo piękna i niby-filmowa muzyka przywodząca na myśl uwielbiany przeze mnie francuski soundtrack z filmu "La Route de Salina" (czyli wczesnych Pink Floyd pomieszanych z klimatami Ennio Morricone) w połączeniu ze szczyptą Santany (zwłaszcza w zamykającym całość, 11-minutowym utworze tytułowym), z wczesnymi The Moody Blues i lirycznymi elementami King Crimson - a to za sprawą licznych fraz melotronu i gitary klasycznej. Ponadto dużo czarujących melodii na organy Hammonda, fortepian, flet (dużo!), gitarę elektryczną oraz odgłosy burzy, wojny - taaakie klimaty... Niesamowicie atmosferyczna i pełna zmiennych nastrojów (od wojennego horroru po delikatne czarujące melodie) płyta i prawdę mówiąc nie znam drugiego takiego albumu! Żaden, powtarzam, żaden fan starego włoskiego rocka progresywnego nie będzie rozczarowany! Tym bardziej, że dźwięk jest doskonały, a poprzednia wersja CD ukazała się w roku 1990...! Oryginalny winyl w świetnym stanie kosztuje 800-900 euro, a nawet w tym momencie ktoś oferuje w necie zapieczętowany (!) egzemplarz za jedyne 2000 euro! JL Rzeczą, która już na pierwszy rzut oka wyróżnia Planetarium spośród innych włoskich kapel prog-rockowych, jest to, że tytuły utworów są po angielsku. A 99 procent włoskich prog-manow używało rodzimego języka (i bardzo dobrze, dodaje to tej muzyce specyficznego kolorytu). Nie wiem dlaczego ten zespół zdecydował się na takie rozwiązanie, szczególnie, że płyta jest praktycznie instrumentalna (jest tylko trochę wokaliz). Zagadek związanych z tą grupą jest dużo więcej – na przykład, kto w niej grał? Do tej pory nie jest znany skład muzyków, którzy nagrywali jedyny album tej formacji, znana jest tylko jedna osoba – A.Ferrari, jako autor wszystkich kompozycji. A może on sam nagrał całą płytę? Nie wiadomo. Wiadomo, że jest tylko jedna. Już nic pod tą nazwą się nie ukazało. A szkoda, bo „Infinity” to jest „Real master piece of italian prog-rock” jak piszą o niej niektórzy na progarchivach. Moim zdaniem nie ma w tym żadnej przesady. Jest to naprawdę przepiękna rzecz. Pierwszy raz trafiła do mnie niekompletna, już z dziesięć lat temu – kumpel dysponował taką „felerną” kopią. I od razu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Chyba tylko debiut PFM walnął mnie mocniej. Szczerze żałowałem, że nie znam całości. A kiedy udało mi się wreszcie dorwać kompletne „Infnity” to prawie imprezę urządziłem, taki byłem szczęśliwy. Mimo angielskich tytułów płyta zawiera na wskroś włoską muzykę – „The Beginning” ma w sobie coś z westernowych tematów Ennio Morricone, a trudno znaleźć bardziej włoskiego artystę. Analizując nieco na chłodno zawartość tego krążka, można się zastanawiać, czym specjalnym wyróżnia się spośród innych produkcji Italo-proga tamtego okresu. I tak jak w przypadku Locanda Della Fate, po pewnym zastanowieniu można powiedzieć, że stylistycznie tak w sumie to niczym. Są tu te wszystkie składniki włoskiego prog-rocka, jakie znajdziemy na dziesiątkach innych płyt. Ale sztuka polega na tym, że trzeba jeszcze to wszystko umiejętnie połączyć, doprawić. Tu decydują niuanse, jak w sałatce jarzynowej – składniki te same, ale każdemu wychodzi inaczej. Jak inni wykonawcy z Włoch, Planetarium nie było zbyt blisko awangardy gatunku, ale jednak zostawiło po sobie kilkadziesiąt minut pięknej muzyki – pod tym względem „Infinity” nie ma zbyt wielu równych sobie – cukierkowo ładny „Love” (ale bardziej ładny, niż cukierkowy), albo przepięknie rozwijający się „Life” – od gitary akustycznej i fletu, z nieśmiało włączającym się fortepianem, do podniosłego finału z mellotronem, okraszonym solem gitarowym w stylu Santany. Słychać wyraźnie, że płytę podzielono na dwie części (zresztą w epoce winylowej dosyć często się to zdarzało – dwie strony płyty różniły się od siebie nieco charakterem). Pierwsza część, pierwsza strona analoga jest bardziej akustyczna, delikatniejsza, więcej tu melodii. Natomiast druga jest nieco mocniejsza, bardziej rockowa, tu już dominują utwory z instrumentami podłączonymi do prądu, pojawiają się nawet fragmenty jakby improwizowane, powiedzmy psychodeliczne. Całe „Infinity” kończy się dokładnie tak samo, jak się zaczyna - w finale utworu tytułowego, który kończy album, pojawia się ten sam temat co w „The Beginning”. Jedna z najpiękniejszych płyt włoskiego prog-rocka. Wojciech Kapała ..::TRACK-LIST::.. 1. The Beginning 3:10 2. Life 7:02 3. Man (Part One) 2:03 4. Man (Part Two) 3:45 5. Love 2:43 6. War 2:39 7. The Moon 4:01 8. Infinity 11:00 ..::OBSADA::.. Alfredo Ferrari - keyboards Franco Sorrenti - guitar Mirko Mazza - guitar Piero Repetto - bass Giampaolo Pesce - drums https://www.youtube.com/watch?v=ZPVJwhbOtSA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-06 16:01:09
Rozmiar: 81.45 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja niemal zupełnie nieznanego albumu anonimowego zespołu z Włoch, który pod koniec 1971 roku dla mikrowytwórni nagrał swój jedyny album, należący od ponad 30 lat do mojej TOP 5 włoskiego progresywnego rocka. Instrumentalna, bardzo piękna i niby-filmowa muzyka przywodząca na myśl uwielbiany przeze mnie francuski soundtrack z filmu "La Route de Salina" (czyli wczesnych Pink Floyd pomieszanych z klimatami Ennio Morricone) w połączeniu ze szczyptą Santany (zwłaszcza w zamykającym całość, 11-minutowym utworze tytułowym), z wczesnymi The Moody Blues i lirycznymi elementami King Crimson - a to za sprawą licznych fraz melotronu i gitary klasycznej. Ponadto dużo czarujących melodii na organy Hammonda, fortepian, flet (dużo!), gitarę elektryczną oraz odgłosy burzy, wojny - taaakie klimaty... Niesamowicie atmosferyczna i pełna zmiennych nastrojów (od wojennego horroru po delikatne czarujące melodie) płyta i prawdę mówiąc nie znam drugiego takiego albumu! Żaden, powtarzam, żaden fan starego włoskiego rocka progresywnego nie będzie rozczarowany! Tym bardziej, że dźwięk jest doskonały, a poprzednia wersja CD ukazała się w roku 1990...! Oryginalny winyl w świetnym stanie kosztuje 800-900 euro, a nawet w tym momencie ktoś oferuje w necie zapieczętowany (!) egzemplarz za jedyne 2000 euro! JL Rzeczą, która już na pierwszy rzut oka wyróżnia Planetarium spośród innych włoskich kapel prog-rockowych, jest to, że tytuły utworów są po angielsku. A 99 procent włoskich prog-manow używało rodzimego języka (i bardzo dobrze, dodaje to tej muzyce specyficznego kolorytu). Nie wiem dlaczego ten zespół zdecydował się na takie rozwiązanie, szczególnie, że płyta jest praktycznie instrumentalna (jest tylko trochę wokaliz). Zagadek związanych z tą grupą jest dużo więcej – na przykład, kto w niej grał? Do tej pory nie jest znany skład muzyków, którzy nagrywali jedyny album tej formacji, znana jest tylko jedna osoba – A.Ferrari, jako autor wszystkich kompozycji. A może on sam nagrał całą płytę? Nie wiadomo. Wiadomo, że jest tylko jedna. Już nic pod tą nazwą się nie ukazało. A szkoda, bo „Infinity” to jest „Real master piece of italian prog-rock” jak piszą o niej niektórzy na progarchivach. Moim zdaniem nie ma w tym żadnej przesady. Jest to naprawdę przepiękna rzecz. Pierwszy raz trafiła do mnie niekompletna, już z dziesięć lat temu – kumpel dysponował taką „felerną” kopią. I od razu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Chyba tylko debiut PFM walnął mnie mocniej. Szczerze żałowałem, że nie znam całości. A kiedy udało mi się wreszcie dorwać kompletne „Infnity” to prawie imprezę urządziłem, taki byłem szczęśliwy. Mimo angielskich tytułów płyta zawiera na wskroś włoską muzykę – „The Beginning” ma w sobie coś z westernowych tematów Ennio Morricone, a trudno znaleźć bardziej włoskiego artystę. Analizując nieco na chłodno zawartość tego krążka, można się zastanawiać, czym specjalnym wyróżnia się spośród innych produkcji Italo-proga tamtego okresu. I tak jak w przypadku Locanda Della Fate, po pewnym zastanowieniu można powiedzieć, że stylistycznie tak w sumie to niczym. Są tu te wszystkie składniki włoskiego prog-rocka, jakie znajdziemy na dziesiątkach innych płyt. Ale sztuka polega na tym, że trzeba jeszcze to wszystko umiejętnie połączyć, doprawić. Tu decydują niuanse, jak w sałatce jarzynowej – składniki te same, ale każdemu wychodzi inaczej. Jak inni wykonawcy z Włoch, Planetarium nie było zbyt blisko awangardy gatunku, ale jednak zostawiło po sobie kilkadziesiąt minut pięknej muzyki – pod tym względem „Infinity” nie ma zbyt wielu równych sobie – cukierkowo ładny „Love” (ale bardziej ładny, niż cukierkowy), albo przepięknie rozwijający się „Life” – od gitary akustycznej i fletu, z nieśmiało włączającym się fortepianem, do podniosłego finału z mellotronem, okraszonym solem gitarowym w stylu Santany. Słychać wyraźnie, że płytę podzielono na dwie części (zresztą w epoce winylowej dosyć często się to zdarzało – dwie strony płyty różniły się od siebie nieco charakterem). Pierwsza część, pierwsza strona analoga jest bardziej akustyczna, delikatniejsza, więcej tu melodii. Natomiast druga jest nieco mocniejsza, bardziej rockowa, tu już dominują utwory z instrumentami podłączonymi do prądu, pojawiają się nawet fragmenty jakby improwizowane, powiedzmy psychodeliczne. Całe „Infinity” kończy się dokładnie tak samo, jak się zaczyna - w finale utworu tytułowego, który kończy album, pojawia się ten sam temat co w „The Beginning”. Jedna z najpiękniejszych płyt włoskiego prog-rocka. Wojciech Kapała ..::TRACK-LIST::.. 1. The Beginning 3:10 2. Life 7:02 3. Man (Part One) 2:03 4. Man (Part Two) 3:45 5. Love 2:43 6. War 2:39 7. The Moon 4:01 8. Infinity 11:00 ..::OBSADA::.. Alfredo Ferrari - keyboards Franco Sorrenti - guitar Mirko Mazza - guitar Piero Repetto - bass Giampaolo Pesce - drums https://www.youtube.com/watch?v=ZPVJwhbOtSA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-06 15:57:14
Rozmiar: 205.97 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Każda minuta spędzona z tym albumem w ciągu ostatnich kilku tygodni była dla mnie przyjemnością: zawsze jest świeży, pełen życia i... nigdy nie jest taki, jakiego oczekuje nasza pamięć. FA Muzyka Himmellegeme inspirowana jest prog rockiem chłodnym jak skandynawska natura i klimatycznym jak surowe krajobrazy z fiordami w tle. Zawiera się w magicznych, przecudownych dźwiękach, które razem tworzą nieziemskie i ponadczasowe brzmienia. Są tu też cięższe riffy (jak w utworze „Blowing Raspberries”), chłodne melodie (jak w „Shaping Mirrors Like Smoke”) i melancholijne nastroje (jak w urzekającym nagraniu „Brother”). Himmellegeme tworzy muzykę, która potrafi zachwycić, zainspirować i oczarować. Prawdziwa moc zespołu polega na niesamowitej synergii generowanej z jednej strony przez muzyków odpowiedzialnych za warstwę instrumentalną, a z drugiej – przez wokalistę (a zarazem gitarzystę) Aleksandra Vormestranda. Dysponuje on wysokim, krystalicznie czystym głosem, pełnym niespełnionej tęsknoty, trochę podobnym do Thoma Yorke'a i Jonsiego. Aleksander śpiewa przeważnie po angielsku, norweszczyzny jest zdecydowanie mniej niż na debiucie (właściwie to ojczysty język Norwegów udało mi się wychwycić jedynie w przedostatnim, zresztą bardzo dobrym, nagraniu zatytułowanym „Agafia”. Podoba mi się w nim sposób, w jaki używany jest gitarowy pogłos, a klawisze budują tak gęstą atmosferę, że znajduje ona ujście dopiero w strzelistym, podnoszącym na duchu outro), ale teksty, choć ważne, nie są w tym przypadku najważniejsze. Najważniejsza jest fenomenalna, hipnotyzująca wręcz muzyka. Tym bardziej, że Himmellegeme potrafi bezbłędnie poruszyć czułą strunę i zbudować niesamowity nastrój nawet bez użycia słów. Najlepszym na to dowodem jest zamykająca tę płytę instrumentalna, niemalże akustyczna, kompozycja tytułowa. Stanowi ona niepozorny, acz w połączeniu z niepokojącymi syntezatorowymi dźwiękami w tle, bardzo poruszający finał, który we wspaniały sposób rozładowuje emocje nagromadzone podczas słuchania tego albumu. Przewodnim tematem albumu „Variola Vera” jest wpływ, jaki my, ludzie, wywieramy na Matkę Ziemię, oraz zniszczenia, jakie niesiemy za sobą, gdziekolwiek się pojawimy. Nie tylko w odniesieniu do samej planety, ale także do zamieszkujących ją ludzi. Nie jest to album koncepcyjny, teksty są fikcyjne, o charakterze dość uniwersalnym i zakorzenione są w rzeczywistości, oparte na nowszych i starszych wydarzeniach postrzeganych z różnych punktów widzenia. Niemniej jednak zawierają w sobie mocny czynnik ekologiczny i humanitarny. A więc wartości bliskie sercu każdego Norwega. Program płyty „Variola Vera” wypełnia 8 kompozycji trwających łącznie niespełna 40 minut. Niektóre z nich „wchodzą” od razu, inne zaczynają dobrze brzmieć dopiero po kilku przesłuchaniach, są też takie, które pomimo wielu danych im szans jakoś nie pasują do reszty (mam spory problem z singlowym nagraniem „Blowing Raspberries” – najchętniej wciskam przy nim klawisz NEXT). Całość urzeka pierwszorzędną produkcją, a materiał wypełniający ten album – choć dynamicznie mocno zróżnicowany – jest bardzo spójny i przystępny. Idealnie wszystko to wpisuje się w kategorię „atmosferyczny prog rock”, lecz nie zapominajmy, że przez cały czas panuje tu mroczny i klimatyczny nastrój zabarwiony wcale niemałą nutką rockowej psychodelii (słychać ją szczególnie w utworach „Heart Listening” i „Caligula”). Coś w sam raz dla sympatyków dokonań Sigur Rós, Seigmen, Jeffa Buckleya, Radiohead czy Queens of the Stone Age. Pomimo lepszych (jest ich sporo!), jak i trochę słabszych (niewiele!) momentów, nie jest to płyta zła. Jest bardzo dobra. Ale z drugiej strony, jakoś wcale nie mam pewności, że gdyby to ona, a nie „Myth Of Earth” ukazała się jako debiut, to czy w mediach byłoby tyle ochów i achów... Artur Chachlowski Himmellegeme is a Psychedelic Rock band with Progressive influences, originally from Norway, characterized by Heavy riffs and melancholy melodies. On October 1, 2021 “Variola Vera” was released via Karisma Records containing 8 tracks of average length. The characteristic atmospheres of Nordic Prog with that melancholic touch mix with Space Rock, creating a sound with personal traits. An album in which the band mixes with precision all the influences contained in their sound, showing us a mature sound and respecting expectations. We move from the opener “Shaping Mirrors Like Smoke” where we find a mix of melancholy and sharp riffs with an emotional vocal to a more delicate song like “Heart Listening.” References to the ’70s are present, but they have been interpreted with a fresh and modern personal touch as in “Blowing Raspberries” where the combination of retro and modern sounds is successful, with engaging features. “Brother” is instead a decidedly modern version of the genre, in the form of a ‘song’ with more delicate and dreamy atmospheres but with refined textures. “Let the Mother Burn” is a Psychedelic journey, dilated sounds and effects taken almost to the extreme, showing their more acid side, with guitar weaves and a vocal that envelop and rock you for almost 5 minutes. More biting in the riffs and with a powerful rhythmic session “Caligula” has references of Psychedelic Blues of the late 60s brought into the modern world with a truly personal technique and sound research. The final instrumental section of the piece is very pleasant, where at times an effected vocal is inserted. While the hypnotic “Agafia” kidnaps you in the meanders of the guitar riffs and in its dilated and repeated sounds, between accelerated and softer parts where the band guides us in a lysergic journey in crescendo. The very dark and introspective title track “Variola Vera” concludes, with dark atmospheres and a minimal but deep rhythmic session between guitar and piano intertwining and spatial effects. An album recommended for the freshness of the sounds, original and at the same time full of references to the great groups of the Psychdelico and Space genre, with modern and retro Prog and Rock features at the same time. A satisfaction to be able to listen to artists like this with clear ideas, technique and refined plots. Those who love classic Psychedelic sounds will be amazed at how they manage to bring the sound of the golden times to the present day with a fresh, modern and personal work. A recommended listening and a band to consider both today and in the future, it will be interesting to listen to these musicians in a live performance. Jacopo Vigezzi ..::TRACK-LIST::.. 1. Shaping Mirrors like Smoke 05:47 2. Heart Listening 05:21 3. Blowing Raspberries 03:43 4. Brother 05:02 5. Let the Mother Burn 04:56 6. Caligula 04:16 7. Agafia 05:55 8. Variola Vera 03:53 ..::OBSADA::.. Vocals, Guitar - Aleksander Vormestrand Keyboards - Lauritz Isaksen Lead Guitar, Slide Guitar - Hein Alexander Olson Drums - Hein Alexander Olson (tracks: 4), Leiv Martin Green Bass, Backing Vocals, Instruments [Miscellaneous] - Erik Alfredsen Backing Vocals - Leiv Martin Green (tracks: 7) https://www.youtube.com/watch?v=KGa6TqOkG5k SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-29 14:57:46
Rozmiar: 92.80 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Każda minuta spędzona z tym albumem w ciągu ostatnich kilku tygodni była dla mnie przyjemnością: zawsze jest świeży, pełen życia i... nigdy nie jest taki, jakiego oczekuje nasza pamięć. FA Muzyka Himmellegeme inspirowana jest prog rockiem chłodnym jak skandynawska natura i klimatycznym jak surowe krajobrazy z fiordami w tle. Zawiera się w magicznych, przecudownych dźwiękach, które razem tworzą nieziemskie i ponadczasowe brzmienia. Są tu też cięższe riffy (jak w utworze „Blowing Raspberries”), chłodne melodie (jak w „Shaping Mirrors Like Smoke”) i melancholijne nastroje (jak w urzekającym nagraniu „Brother”). Himmellegeme tworzy muzykę, która potrafi zachwycić, zainspirować i oczarować. Prawdziwa moc zespołu polega na niesamowitej synergii generowanej z jednej strony przez muzyków odpowiedzialnych za warstwę instrumentalną, a z drugiej – przez wokalistę (a zarazem gitarzystę) Aleksandra Vormestranda. Dysponuje on wysokim, krystalicznie czystym głosem, pełnym niespełnionej tęsknoty, trochę podobnym do Thoma Yorke'a i Jonsiego. Aleksander śpiewa przeważnie po angielsku, norweszczyzny jest zdecydowanie mniej niż na debiucie (właściwie to ojczysty język Norwegów udało mi się wychwycić jedynie w przedostatnim, zresztą bardzo dobrym, nagraniu zatytułowanym „Agafia”. Podoba mi się w nim sposób, w jaki używany jest gitarowy pogłos, a klawisze budują tak gęstą atmosferę, że znajduje ona ujście dopiero w strzelistym, podnoszącym na duchu outro), ale teksty, choć ważne, nie są w tym przypadku najważniejsze. Najważniejsza jest fenomenalna, hipnotyzująca wręcz muzyka. Tym bardziej, że Himmellegeme potrafi bezbłędnie poruszyć czułą strunę i zbudować niesamowity nastrój nawet bez użycia słów. Najlepszym na to dowodem jest zamykająca tę płytę instrumentalna, niemalże akustyczna, kompozycja tytułowa. Stanowi ona niepozorny, acz w połączeniu z niepokojącymi syntezatorowymi dźwiękami w tle, bardzo poruszający finał, który we wspaniały sposób rozładowuje emocje nagromadzone podczas słuchania tego albumu. Przewodnim tematem albumu „Variola Vera” jest wpływ, jaki my, ludzie, wywieramy na Matkę Ziemię, oraz zniszczenia, jakie niesiemy za sobą, gdziekolwiek się pojawimy. Nie tylko w odniesieniu do samej planety, ale także do zamieszkujących ją ludzi. Nie jest to album koncepcyjny, teksty są fikcyjne, o charakterze dość uniwersalnym i zakorzenione są w rzeczywistości, oparte na nowszych i starszych wydarzeniach postrzeganych z różnych punktów widzenia. Niemniej jednak zawierają w sobie mocny czynnik ekologiczny i humanitarny. A więc wartości bliskie sercu każdego Norwega. Program płyty „Variola Vera” wypełnia 8 kompozycji trwających łącznie niespełna 40 minut. Niektóre z nich „wchodzą” od razu, inne zaczynają dobrze brzmieć dopiero po kilku przesłuchaniach, są też takie, które pomimo wielu danych im szans jakoś nie pasują do reszty (mam spory problem z singlowym nagraniem „Blowing Raspberries” – najchętniej wciskam przy nim klawisz NEXT). Całość urzeka pierwszorzędną produkcją, a materiał wypełniający ten album – choć dynamicznie mocno zróżnicowany – jest bardzo spójny i przystępny. Idealnie wszystko to wpisuje się w kategorię „atmosferyczny prog rock”, lecz nie zapominajmy, że przez cały czas panuje tu mroczny i klimatyczny nastrój zabarwiony wcale niemałą nutką rockowej psychodelii (słychać ją szczególnie w utworach „Heart Listening” i „Caligula”). Coś w sam raz dla sympatyków dokonań Sigur Rós, Seigmen, Jeffa Buckleya, Radiohead czy Queens of the Stone Age. Pomimo lepszych (jest ich sporo!), jak i trochę słabszych (niewiele!) momentów, nie jest to płyta zła. Jest bardzo dobra. Ale z drugiej strony, jakoś wcale nie mam pewności, że gdyby to ona, a nie „Myth Of Earth” ukazała się jako debiut, to czy w mediach byłoby tyle ochów i achów... Artur Chachlowski Himmellegeme is a Psychedelic Rock band with Progressive influences, originally from Norway, characterized by Heavy riffs and melancholy melodies. On October 1, 2021 “Variola Vera” was released via Karisma Records containing 8 tracks of average length. The characteristic atmospheres of Nordic Prog with that melancholic touch mix with Space Rock, creating a sound with personal traits. An album in which the band mixes with precision all the influences contained in their sound, showing us a mature sound and respecting expectations. We move from the opener “Shaping Mirrors Like Smoke” where we find a mix of melancholy and sharp riffs with an emotional vocal to a more delicate song like “Heart Listening.” References to the ’70s are present, but they have been interpreted with a fresh and modern personal touch as in “Blowing Raspberries” where the combination of retro and modern sounds is successful, with engaging features. “Brother” is instead a decidedly modern version of the genre, in the form of a ‘song’ with more delicate and dreamy atmospheres but with refined textures. “Let the Mother Burn” is a Psychedelic journey, dilated sounds and effects taken almost to the extreme, showing their more acid side, with guitar weaves and a vocal that envelop and rock you for almost 5 minutes. More biting in the riffs and with a powerful rhythmic session “Caligula” has references of Psychedelic Blues of the late 60s brought into the modern world with a truly personal technique and sound research. The final instrumental section of the piece is very pleasant, where at times an effected vocal is inserted. While the hypnotic “Agafia” kidnaps you in the meanders of the guitar riffs and in its dilated and repeated sounds, between accelerated and softer parts where the band guides us in a lysergic journey in crescendo. The very dark and introspective title track “Variola Vera” concludes, with dark atmospheres and a minimal but deep rhythmic session between guitar and piano intertwining and spatial effects. An album recommended for the freshness of the sounds, original and at the same time full of references to the great groups of the Psychdelico and Space genre, with modern and retro Prog and Rock features at the same time. A satisfaction to be able to listen to artists like this with clear ideas, technique and refined plots. Those who love classic Psychedelic sounds will be amazed at how they manage to bring the sound of the golden times to the present day with a fresh, modern and personal work. A recommended listening and a band to consider both today and in the future, it will be interesting to listen to these musicians in a live performance. Jacopo Vigezzi ..::TRACK-LIST::.. 1. Shaping Mirrors like Smoke 05:47 2. Heart Listening 05:21 3. Blowing Raspberries 03:43 4. Brother 05:02 5. Let the Mother Burn 04:56 6. Caligula 04:16 7. Agafia 05:55 8. Variola Vera 03:53 ..::OBSADA::.. Vocals, Guitar - Aleksander Vormestrand Keyboards - Lauritz Isaksen Lead Guitar, Slide Guitar - Hein Alexander Olson Drums - Hein Alexander Olson (tracks: 4), Leiv Martin Green Bass, Backing Vocals, Instruments [Miscellaneous] - Erik Alfredsen Backing Vocals - Leiv Martin Green (tracks: 7) https://www.youtube.com/watch?v=KGa6TqOkG5k SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-29 14:53:09
Rozmiar: 262.89 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Muzyczny wir późnych lat 60-tch i wczesnych 70-tych był wielką loterią dla wielu zespołów. Przy odrobinie szczęścia, lub dobrych kontaktach mogły one w pełni rozkwitnąć i zdobyć sławę podczas gdy innym, równie utalentowanym, zabrakło albo wytrzymałości by walczyć z przeciwnościami, albo spasowały gdy oczekiwany sukces nie nadchodził. HARD MEAT z pewnością należał do tej drugiej kategorii, choć jeśli posłuchać ich płyt dojdziemy do wniosku, że nie musieli obawiać się konkurencji, a niezrozumiały brak sukcesu jest jednym z największych rozczarowań tamtych lat. Przynajmniej dla mnie. Zespół powstał pod koniec 1968 roku w Birmingham z inicjatywy braci Dolan: gitarzysty i wokalisty Michaela i młodszego o rok Steve’a grającego na basie. Obaj byli już doświadczonymi muzykami udzielając się wcześniej w różnych miejscowych kapelach takich jak The Ebony Combo, Jimmy Powell And The Fifth Dimension, czy Cock-a-Hoops. W końcu doszli do wniosku, że czas zrobić coś na własny rachunek. Kiedy dołączył do nich perkusista Mick Carless stało się jasne, że to jest ten moment. Chwilę później muzycy przenieśli się do Kornwalii i szybko przekształcili się w niezwykle mocne acid rockowe trio Hard Meat. Wybór nazwy był dość dziwny i… problematyczny, o czym mogli się przekonać na starcie swej kariery. Chcąc się wypromować muzycy wysłali do różnych stacji radiowych swoje demo dołączając do nich… kawałki świeżego mięsa mające (w domyśle) nawiązywać do nazwy zespołu. Taki żart. Nie wiadomo kto wpadł na ten pomysł. Pomysł, przyznam dość szalony, który pewnie by wypalił, gdyby nie pech, a raczej niefortunny zbieg okoliczności. Pomysłodawcy nie przewidzieli bowiem… strajku pocztowców, który opóźnił dostawy przesyłek o dobre kilkanaście dni. Proszę sobie teraz wyobrazić miny adresatów, którzy w środku paczki znajdowali cuchnące na kilometr kawałki zepsutego mięsa i kasetę demo z Bogu ducha niewinnym napisem Hard Meat… Szlifując repertuar w angielskich klubach trio szybko stało się znane dzięki występom otwierającym koncerty znanym w kraju artystom i zespołom takim jak Chuck Berry, Jimi Hendrix, Cream, Jethro Tull… Podczas jednego z takich wieczorów wpadli w oko producentowi muzycznemu, Sandy’emu Robertonowi, który został ich mentorem. On też przedstawił zespół Chrisowi Blackwellowi, z wytwórni Island Records. Panowie od razu załapali nić porozumienia, a jego efekt to szybko wydany singiel „Rain”/ „Burning Up Years”. Strona „A” to wczesny, psychodeliczny klasyk The Beatles (jeden z najbardziej niedocenianych utworów Wielkiej Czwórki) w wersji Hard Meat bardzo spowolniony, choć równie lizergiczny jak oryginał. Z kolei Burnig Up…” to zespołowa kompozycja z fajnym basowym intro, wybuchową gitarą prowadzącą i smyczkami z charakterystycznymi dla zespołu zmianami tempa i głośności. Mała płytka miała być zapowiedzią albumu. Niestety, z niewiadomych do dziś powodów longplay nigdy nie ujrzał światła dziennego. Zawiedzeni muzycy poszli do konkurencji podpisując kontrakt z wytwórnią Warner Brothers, która na przestrzeni jednego roku, wydał im dwa albumy. Pierwszy z nich, „Hard Meat”, trafił do sklepów wczesną wiosną 1970 roku. Debiut to proto-heavy rock dryfujący w kierunku Grand Funk (na przykład) wzmocniony długimi, porywającymi solówkami ze skłonnościami do improwizowania, z posmakiem wczesnej psychodelii z bogatą orkiestracją, doskonałymi harmoniami, niemal akustycznymi folk rockowymi balladami. Jego złożoność i subtelność zostałyby zapewne później uznane za rock progresywny. Mimo dość zróżnicowanego brzmienia każda z zamieszczonych tu kompozycji napędzana jest miłym glosem Michaela Dolana, a jego zaskakująco doskonała gra na gitarze wspomagana perkusją Micka Carlessa w stylu Keitha Moona bardzo, ale to bardzo mi się podoba. To dojrzała płyta, której być może pomogły doświadczenia wyniesione z Island sprzed kilku miesięcy. Wśród siedmiu zamieszczonych tu utworów dwa to covery z czego szalony „Most Likely You Go Your Way (And I’ll Go Mine)” Dylana z zabójczą melodią i jednym z najlepszych wokali Michaela niezbyt daleko odbiega od oryginału. O wiele bardziej interesującą bestią jest „Run, Shaker Life” Issachara Batesa. Żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku jeden z najbardziej płodnych amerykańskich poetów należał do chrześcijańskiej sekty Shakers, stąd ten nieco dziwny tytuł. Być może ktoś kojarzy tę piosenkę z wykonania Richie Havensa, która znalazła się na jego płycie „Something Else Again” z 1968 roku tyle, że wersja Hard Meat jest kompletnie inna. Trio przekształciło ją w niezwykle porywającą, psychodeliczną, dziesięciominutową epopeję wspartą rodzajem szybkiego funkowego rytmu, który Deep Purple skutecznie wykorzystał kilka lat później w „You Fool No One”… Z autorskich kompozycji jedynie „Universal Joint” utknął w psychodelii poprzedniej dekady i na tle pozostałych utworów brzmi nieco przestarzale (mnie to nie przeszkadza, bo jestem fanem takich klimatów), za to pozostałe to już zupełnie inna bajka. Te cztery numery są na różne sposoby proto-progowe. Być może zaskakujące jest to, że sporo tu gitar akustycznych, a sposób w jaki Michael Dolan sprytnie przeplata je z gitarami elektrycznymi jest jednym ze znaków rozpoznawczych brzmienia grupy. Otwierający się ładną akustyczną gitarą „Through A Window” szybko przechodzi w atrakcyjną melodię przypominającą mieszankę angielskiego folk rocka z najbardziej progresywnym Hendrixem. Dużo się tu dzieje (uwielbiam tę wiolonczelę wydobywającą się spod spodu) tym bardziej, że wszystko to napędzane jest szaleńczym bębnieniem, gitarą i słodkim wokalem. Nawiasem mówiąc zawsze byłem ciekawy, dlaczego zespół użył tej piosenki jako tytułu swojego drugiego albumu… Jedyną piosenką, która zbliża się do tego, co dziś nazwalibyśmy riffem jest „Space Between” zbudowana na czymś, co brzmi jak rytm rdzennych Amerykanów z domieszką lizergicznych wpływów, choć całość utrzymana w stonowanym stylu oparta jest na basie i brzmi prawie jak proto-Hawkwind. Powolny „Yesterday, Today And Tomorrow” to jeden z najważniejszych elementów tego setu będący wspaniałą mieszanką psychodelicznych gitar z powściągliwą solówką z użyciem wah wah, melodyjnych, balladowych wokali przypominających „Legend Of A Mind” The Moody Blues, oraz fajnymi zmianami tempa. Utwór pojawił się później jako strona „B” drugiego singla grupy. Kolejna atrakcja to wspaniała ballada „Time Shows No Face” mająca w sobie coś z klimatu piosenki „Cymbaline” Pink Floyd, z gościnnym udziałem Iana Whitemana z Mighty Baby wykonującym piękne jazzowe solo na flecie. Niezwykle nośny, bardzo komercyjny (w dobrym tego słowa znaczeniu) numer i być może stracona szansa na singiel. Niezwykłą rzeczą w tych nagraniach jest to, że się one nie zestarzały – płyta jako całość brzmi świeżo i fascynująco, czego nie zawsze można powiedzieć o wielu klasykach wydanych w 1970 roku. Druga płyta, „Through A Window”, wyprodukowana tak jak i debiut przez Sandy Robertona, ukazała się w październiku tego samego roku. Tym razem materiał nie był aż tak ciężki, ale zespół nadrobił to bardziej zróżnicowanym brzmieniem zapraszając do studia dodatkowych muzyków: Petera Westbrooka (flet) i Phila Jumpa (instrumenty klawiszowe). Michael Dolan rozszerzył swoją ofertę o 6-cio i 12-to strunowe gitary akustyczne, oraz harmonijkę, zaś w perkusyjnym zestawie Micka Carlessa pojawiły się kastaniety, konga i inne „przeszkadzajki”. I żaden z nagranych tu utworów nie ma ani jednej zbędnej, czy zmarnowanej nutki. Podobnie jak poprzednik tak i ten album obok własnych kompozycji zawierał trzy covery, z których „Love” Boba Whale’a dzięki wesołym harmoniom, chwytliwemu gitarowemu refrenowi i szerokiemu wykorzystaniu organów przypominających wczesny Uriah Heep wydaje się być najbardziej interesujący. Nie mniej moje serce skradł numer Grahama Bonda, „I Want You”, będący tak naprawdę blues rockowym jamem, w którym cała trójka prezentuje fenomenalną formę. I o ile Michael zagrał tu jedną z najbardziej imponujących swoich solówek, to cichym bohaterem w tym kawałku jest Steve i jego melodyjna linia basu. Być może na tle tej dwójki akustyczna ballada „From The Prison” Jerry’ego Merricka (tak, tak – to jest ta piosenka, którą Richie Havens otworzył festiwal w Woodstock 15 sierpnia 1969 roku) pozornie wydawać się może nudna, ale ja zawsze mam ciarki gdy jej słucham. Niesamowita melodia pozwala odkryć wspaniały głos Michael i nie muszę chyba dodawać, że ta wersją podoba mi się bardziej niż wykonanie Havensa. Płyta zaczyna się od zaraźliwego, niemal progresywnego utworu „On The Road”, który jest doskonałym przykładem talentów muzyków pokazując jednocześnie ruch w kierunku bardziej standardowego brzmienia napędzanego gitarą elektryczną, chociaż jak się przekonamy pozostałe kompozycje kontynuują akustyczny trend znany z debiutu. Zbudowany na ładnej gitarowej figurze numer wbija się w głowę, a nieco jazzowa sekcja ciągnąca w stronę zespołowej improwizacji jest na tyle interesująca, że chce się tego słuchać dłużej… Powolny „New Day” z nutkami fletu tworzy senną atmosferę i jest jednym z najważniejszych utworów na płycie. Początek brzmi niemal jak wstęp do „Dogs” Pink Floyd, za to w środku mamy świetną jazzową część z kapitalną solówką na gitarze akustycznej… „Smile As You Go Under” i „A Song Of Summer” to nieco bardziej optymistyczne i radosne utwory, z których pierwszy był urokliwą rockową balladą , zaś drugi folk-progresywnym numerem. Oba nagrania ozdobione zostały (po raz kolejny) fajną elektryczną gitarą. Instrumentalny „Freewheel” w zasadzie jest efektowną solówką zagraną na gitarze akustycznej wspomaganą przez chwytliwą partię basu polany sekretnym sosem w postaci finezyjnej gry na bębnach. Album zamyka „The Ballad Of Marmalade Emma And Teddy Grimes”, w której zespół zmierzył się z prawdziwą legendą – dwojgiem znanych włóczęgów z Colchester (miejscowy browar poświęcił nawet piwo Emmi), których historią przez jakiś czas żyła cała Anglia. Szczerze powiedziawszy melodia bardziej pasuje mi do repertuaru grupy The Band, ale była na tyle komercyjna, że została wydana na singlu (ostatnim) w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Cóż, widać, że zespół usilnie potrzebował przeboju, który pozwoliłby mu dalej funkcjonować na rynku. Stało się inaczej i trio rozwiązało się kilka miesięcy później. Z perspektywy czasu patrząc na okładkę tego albumu chciałoby się rzec, że na osłodę zespół zostawił nam wysokie okno, z którego z pewną nutką nostalgii możemy w każdej chwili podziwiać jego muzykę. I na tym powinienem zakończyć tę historię, gdyby nie to, że w 2022 roku wytwórnia Esoteric wypuściła box „The Space Between The Recordings 1969-1970” zawierający oczyszczone, doskonale brzmiące trzy płyty CD zawierające, obok wymienionych dwóch tytułów, dodatkowy dysk z niewydanym albumem dla Island. Na początek mamy nagrania singlowe z „Rain „ i „Run, Shaker Life” (skróconym do czterech minut) na czele, oraz rarytas w postaci „czarnego” protest songu „Strange Fruit” rozsławionego przez nieodżałowaną Billie Holiday. Wersja przyzwoita, ale Michael nie ma głosu Billie… Oryginalny materiał brzmi trochę szorstko. Na przykład „Walking Down Up Street” rozwija się w ciekawy sposób, ale aranżacja dętych moim zdaniem jest zbyt wysunięta na pierwszy plan. Sześciominutowy „Burning Up The Years” (strona „B” singla „Rain”) to najciekawszy kawałek z silnym proto-progresywnym klimatem, a prowadzona przez pianino ballada „Don’t Chase Your Tail” z piękną melodią, jest najbardziej dojrzałym utworem i być może kolejną niewykorzystaną szansą na singiel. Ogólnie rzecz biorąc, ta płyta jest intrygującym wglądem w genezę pierwotnego materiału zespołu, nawet jeśli decyzja o jego niewydaniu w 1969 roku była słuszna. Do boxu dołączono 20-stronicową książeczkę z wieloma archiwalnymi zdjęciami i obszernym esejem Steve’a Pilkingtona, który przedstawia historię członków zespołu przed, w trakcie i po Hard Meat. To z niego dowiedziałem się, że cała trójka od dobrych kilku lat gra swoje niesamowite koncerty hen wysoko, w Największej Orkiestrze Świata… To wydawnictwo jest też w dużej mierze świadectwem różnorodności i wielkości wczesnego, brytyjskiego rocka progresywnego. Warto ją mieć na półce! Zibi ..::TRACK-LIST::.. CD 1 - Hard Meat (1970): 1. Through A Window 2. Yesterday. Today. Tomorrow 3. Space Between 4. Time Shows No Face 5. Run Shaker Life 6. Universal Joint 7. Most Likely You Go Your Way I'Ll Go Mine (Bob Dylan cover) ..::OBSADA::.. Drums, Congas, Percussion - Mick Carless Electric Bass, Double Bass [String Bass] - Steve Dolan Electric Guitar, Acoustic Guitar, Lead Vocals - Mick Dolan Piano - Bruce Howard (tracks: 7) Piano, Flute - Ian Whiteman (tracks: 4) https://www.youtube.com/watch?v=8E2WhhoCINk SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-29 10:14:34
Rozmiar: 86.51 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
|